piątek, 31 stycznia 2014

Kolejne zamówienie na cocolita.pl

Obiecuję, że to już koniec zakupów (w najbliższym czasie ;)). Póki co pochwalę się Wam jakie cuda zmówiłam tym razem. Same perełki ;)

Wszystkie cudeńka
  
Zakupy ponownie zrobiłam w sklepie cocolita.pl. Odkryłam ten sklep dopiero niedawno i jestem zachwycona, bo mają fantastyczny asortyment! Kosmetyki Sleek, theBalm, Revlon, e.l.f, to tylko początek, ale też główne powody, dla których ostatnio ich często odwiedzam ;) odwiedzałam, bo teraz przerwa.   
Przy okazji gorąco polecam Wam zakupy w tej drogerii. Przejrzysta strona, łatwe i jasne kupowanie, bardzo miły kontakt a do tego szybka przesyłka - love. Jeśli jesteście zainteresowane, to mam kupon zniżkowy na 10zł na kolejne zakupy i rabat 5%, którymi chętnie się podzielę :)

Główny sprawca zamieszania

Zaczęło się od rozświetlacza. Odkąd nauczyłam się używać bronzerów, równie często sięgam po rozświetlacz. Mój dotychczasowy jest spiekany i trudny w obsłudze. Padło więc na potencjalny ideał, czyli markę theBalm i chyba już kultowy Mary-Lou Manizer. Pierwsze wrażenia? Widać na zdjęciu ;)

W rzeczywistości są równie piękne co na zdjęciach

W przypadku paletek Sleek bardzo zaskoczyłam samą siebie. Wzdychałam do zapowiedzi Vintage Romance, ale z czasem stwierdziłam, że te kolory owszem są piękne, ale raczej nie znajdą zastosowania w moim codziennym makijażu. Dlatego chociaż cały czas uważałam, że są śliczne, to zamówiłam ją dopiero teraz, przy okazji. Odwrotnie było z Garden of Eden. Na początku nie interesowała mnie w ogóle. Zielenie? phi, nie moje. Z czasem doszłam do etapu muszę mieć i mam obie, z czego już teraz jestem bardzo zadowolona :)

Kilka nieplanowanych pozycji, z których jestem bardzo zadowolona
Przy okazji do koszyka wpadły mazidła do ust 050 Precious od Revlon 219 Plush Plum od Loreal, z których po pierwszych testach jestem zadowolona. Ponieważ mój korektor pod oczy jest w słoiczkowy - gęsty i tępy, to postanowiłam spróbować takiego z pędzelkiem. Wybór padł na Sleek. Zaryzykowałam też i zamówiłam sztuczne rzęsy. Kiedyś, dawno temu, miałam kępki kupione w małej drogerii i to była totalna porażka. Tym razem zamówiłam popularne Ardell i na próbę jedną parę od e.l.f.. Dziś nosiłam te drugie i nawet mnie do siebie przekonały. 
Na zdjęciach brakuje podkładu od MaxFactor, ale powoli zabieram się do osobnego posta o nim, więc wtedy nadrobię.

To jeszcze szybkie zdjęcia z szybkiego makijażu. Na oczach oczywiście Garden of eden, a rzęsy to e.l.f..

Kiedyś na pewno nauczę się robić sobie zdjęcia lustrzanką, ale rzęsy widać :)
W gratisie dostałam sypki cień do powiek Sleek, w kolorze czarnym. W czasie transportu rozsypał się wewnątrz opakowania i po otwarciu...! Wyobraźnie sobie bardzo drobno zmieloną czerń z palet Sleek. Tą bardzo dobrze napigmentowaną czerń, która nagle jest na całych dłoniach i wokół nich. Po sprzątaniu boję się go otworzyć ponownie ;)

Ehh Odkąd piszę tego bloga inaczej (realnie) patrzę na ilość kosmetyków, które wpadają do koszyka i kosmetyczki. Sporo tego, ale teraz chyba mogę powiedzieć, że mam wszystko z mojej listy. Zostało kilka pozycji, ale drobnych, przy okazji ;)

czwartek, 30 stycznia 2014

Puder Bambusowy anty UV od Biochemia Urody - pierwsze wrażenia

Dziś o kolejnej nowości w kosmetyczce, która na pewno pojawi się w poście z kosmetykami po które najczęściej sięgałam w styczniu. Bohater dzisiejszej notki to naturalny Puder bambusowy anty UV (jedwab + cynk) zamówiony ze strony Biochemia Urody

Biochemia Urody Puder bambusowy anty UV
Na Instagramie pochwaliłam się, jak szybko i sprawnie zadziałała Poczta Polska i system śledzenia paczek (Biochemia wysyła zamówienie tylko paczką, w jednej cenie, bez względu na jego wielkość, za co plus), a zaraz po tym rozminęłam się z listonoszem (który nawet dzwonił, a potem zostawił swój numer, żeby oddzwonić to dowiezie przez 12!) i o 13 znalazłam awizo... Oznaczało to spacer na pocztę 2x15 minut przy -12 stopniach, ale całkiem przyjemny ;) Do rzeczy!

Puder jest dostępny w kilku wersjach: perłowy, czysty puder bambusowy, z jedwabiem, jedwabiem i owsem i mój czyli w wersji z filtrem. Jest to dokładnie puder bambusowy z dodatkiem pudru jedwabnego oraz mikronizowanego tlenku cynku o SPF 12-14.

Puder bambusowy - zamówienie
Zamówienie standardowo przyszło w postaci półproduktów, ale wykonanie finalnego kosmetyku jest banalne. Zamówiony zestaw przyszedł zapakowany w strunowym woreczku, jak na zdjęciu powyżej.

Produkty
Puder bambusowy dostajemy w dużym opakowaniu z sitkiem, a pozostałe składniki w niedużych fiolkach. Do zestawu dołączona jest plastikowa bagietka do wymieszania. 

Gdzie i za ile
Mój puder zamówiłam na stronie Biochemii Urody w cenie 18,80zł za sam puder i 30zł z przesyłką. Cena to niewątpliwy plus tego produktu. Zbliżona jest do ceny średniego pudru w drogerii, a tu mamy kosmetyk naturalny w ogromnej pojemności 60ml. 
Puder bambusowy można też dostać na innych stronach z kosmetykami naturalnymi i półproduktami.

Pierwsze wrażenia
Na początek wybija się opakowanie. Duże, z raczej kruchego plastiku, ze sprawnym sitkiem i dodatkowym plastikiem zabezpieczającym. Bez polotu, ale sprawne i na plus.

Sam puder ma biały kolor. Na poniższym zdjęciu widać składniki przed wymieszaniem - lekko szary cynk i delikatniejszy puder jedwabny. Całość jest bardzo drobno zmielona, delikatna i całkowicie transparentna.

Przed wymieszaniem
Po nałożeniu na rękę i dokładnym roztarciu nie bieli, ale widać że coś na niej jest. Podobnie z efektem na twarzy. Lubię naturalny blask, zdecydowanie bez płaskiego matu i najchętniej w ogóle nie używałabym pudrów, ale z czasem okazały się niezbędne. Używam go, żeby przedłużyć trwałość makijażu oraz oprószyć policzki przed nałożeniem bronzera, różu i rozświetlacza. Dzięki niemu kosmetyki kolorowe nie tworzą plam, łatwiej się rozcierają i dają delikatniejszy efekt.

Po wysypaniu i roztarciu

Odkąd mam go w kosmetyczce towarzyszy mi codziennie. Minął już ponad tydzień naszej znajomości, a ja jestem całkiem zadowolona. Nie bieli, chociaż im jaśniejszy podkład tym lepiej wygląda. Znacznie przedłuża trwałość makuijażu - mój ukochany podkład z Max Factor wytrzymywał około 2h bez błyszczenia, teraz po 5 jest idealny!! Świetnie się go nakłada, a używam dużego pędzla do pudru Real Techniques. To, co na początku mi się nie spodobało to ściągnięcie skóry. Po około 2h od nałożenia go pierwszy raz czułam znaczne ściągnięcie, które już się nie powtórzyło z taką siłą. Aktualnie próbuję się przekonać do efektu jaki daje. Nie jest to płaski, jednowymiarowy mat. Twarz jest lekko rozświetlona, naturalna, a rysy delikatniejsze, jednak ja go widzę. Pewnie to kwestia przyzwyczajenia, jednak na razie trochę mi to przeszkadza. Oczywiście podobnie było z innymi pudrami, ale chyba nastawiłam się na coś więcej. Na razie faza testów samego pudru na różnych podkładach oraz z fixerem.

To jeszcze zdjęcia z makijażami, w których go użyłam.

Zdjęcia nadal z laptopa, lustro nie współpracuje...

Na razie jestem na tak, ale zobaczymy jak nasza znajomość się rozwinie.

Używałyście pudru bambusowego?

środa, 29 stycznia 2014

O moich Maybelline Color Tattoo

Tym razem o kosmetyku, którego długo unikałam, a potem przepadłam czyli cienie w kremie Maybelline Color Tattoo.

Moja gromadka
Już dosyć dawno było o nich głośno w blogsferze. Później była jedna z promocji -40% w Rossmannie i było jeszcze głośniej, a ja przez ten cały czas patrzyłam na nie obojętnie. Nie pasowała mi w nich formuła kremu oraz mały wybór kolorów. Wszystko się zmieniło, gdy raz przy okazji pomacałam kolor 35 On and on bronze. Przepadłam. Piękny kolor, świetna konsystencja i to, jak się rozcierał.
I raz jeszcze wszystkie na raz
W czasie około 6 miesięcy uzbierała się gromadka 5 kolorów, z których każdy jest zupełnie inny. Nie potrafię powiedzieć, że ten produkt jest dobry. Wszystko zależy od koloru. Jedne są niesamowite i cudowne i trzeba je mieć, inne średnie, a na przykład złoto słabe po prostu. Dlatego też o każdym kolorze napiszę osobno w kolejności od mojego ulubionego.
  1. 35 On and on Bronze - absolutnie mój kolor. Łatwo się go nakłada zarówno pędzlami jak i palcem, świetnie się rozciera i można stopniować kolor. Ten cień polecam każdemu, bo świetnie się sprawdza sam oraz jako baza pod inne cienie, a także przy jego pomocy można wykonać cały makijaż oka, zarówno delikatny jak i trochę mocniejszy. 
  2. 65 Pink Gold - tutaj jakość taka sama jak w przypadku poprzedniego koloru, ale lepiej czuję się w brązach ;) I tak samo jak w przypadku poprzednika można go użyć jako bazy lub zrobić nim cały makijaż oka. Nazwa dobrze oddaje jego kolor i jest idealny do rozświetlenia oka. Lubię mocne, ciemniejsze makijaże, ale na szybko zawsze wybiorę ten cień. Rozświetla, ożywia, rozjaśnia, a wszystko w odcieniu świeżego dziewczęcego różu. Uwielbiam i zwykle używam w komplecie z MACowym  Stormy Pink.
  3. 40 Permanent Taupe - to mój jedyny matowy odcień (od niego zaczęła się moja sympatia do matów, która z braku dostępności innych odcieni Color Tattoo w Polsce przeniosła się na Paint Poty od MAC). Nim również możemy zrobić cały makijaż oka przez stopniowanie koloru, ale u mnie sprawdza się głównie jako baza lub z innymi cieniami. Kolor długo wydawał mi się brzydki, ale na oku ładnie się prezentuje. W porównaniu z błyszczącymi poprzednikami, ten cień trudniej mi się rozciera i muszę się trochę napracować, żeby było równo. Używam go również do brwi, gdzie sprawdza się równie dobrze jak na powiece.
    Odcienie od lewej strony: Eternal Gold, Pink Gold, On and on Bronze, Permanent Taupe, Everlasting Navy. U góry w świetle dziennym, na dole przy oknie.
  4. 05 Eternal Gold - to moje największe rozczarowanie. Piękny złoty kolor, którego nie da się (nie umiem?) dobrze nałożyć nie tylko na powiekę. Nie współpracuje nawet na ręce, co z resztą widać na zdjęciach. Ten kolor to jakby baza ze złotymi drobinkami, które zbijają się w większe grupy i rozkładają bardzo nierówno. Nie pomaga kolejna (i następne) warstwa, ani dokładanie koloru punktowo. Nie można go też rozetrzeć, bo i tak zawsze kończy się to tak samo. Ostatnio użyłam go jako bazy pod prasowane cienie i te muszą mieć bardzo dobrą pigmentację, bo przebijał! Największa porażka, a szkoda, bo kolor uniwersalny.
  5. 25 Everlasting Navy - to akurat pomyłka z mojej winy. W pewnym momencie wkręciłam sobie, że będę świetnie wyglądać z granatowym cieniem na całej górnej powiece. No więc nie wyglądam, ale to nie jest zaskoczenie. Niestety ten granat średnio sprawdza się do kresek, bo trzeba trochę popracować żeby kolor był równy, a tak z pewnością by mi odpowiadał. Dlatego też u mnie najlepiej pasuje na dolną powiekę, ale w ten sposób nie zużyję go przez co najmniej 5 lat ;) Ten odcień również nie najlepiej się nakłada i rozciera. Często powstają nierówności.
Na poniższych zdjęciach kolory, które sprawiają kłopoty przy aplikacji. W obu przypadkach próbowałam je równo nałożyć na rękę i nic z tego.

Eternal Gold i Everlasting Navy
Szkoda, że jakość tych produktów jest tak nierówna, ale przede wszystkim żałuję, że w Polsce dostępne jest tak mało kolorów. Z tych dostępnych w Europie interesował mnie jeszcze purpurowy, ale wydaje mi się, że moje oczy będą w nim wyglądać na sine lub podbite.
Jeszcze zdjęcie z lampą.

Maybelline Color Tattoo z lampą
To, co mogę powiedzieć o wszystkich kolorach, to świetna trwałość. Są to jedyne cienie, które na moich powiekach wytrzymują cały dzień. Nie zbierają się w załamaniu przez przynajmniej 10 godzin i nie tracą koloru. Po zrobieniu zdjęć przed opuszczeniem rękawa chciałam je zetrzeć z ręki mokrą chusteczką. Przetarcie nie zrobiło na nich wrażenia, natomiast po tarciu na zmianę mokrą i suchą chusteczką efekt był taki, jak na zdjęciu poniżej. Przy wieczornym demakijażu płynem dwufazowym oczywiście nie mam z nimi najmniejszego problemu.

Po próbie zmycia
Podsumowując na pewno polecam Wam uniwersalne i doskonałe kolory On and on Bronze oraz Pink Gold. W przypadku pozostałych nie będę zachęcać ani zniechęcać, chociaż lepiej unikać odcieni Gold.

Macie te cienie? Który z nich jest Waszym ulubionym? A może jest ktoś, kto ich nie lubi?

wtorek, 28 stycznia 2014

O makijażu w fioletach

Żeby móc się trochę przedstawić, pokażę Wam dziś jeden z moich ulubionych makijaży. Na co dzień oczy maluję raczej mocno. Uwielbiam czarną kreskę, satynowe cienie i długie wyraźne rzęsy plus neutralne usta.

Pierwszy makijaż na blogu :)

Zazwyczaj decyduję się na jeden z dwóch schematów: ciepłe brązy na górnej powiece i kolor (róż, fiolet, zieleń, niebieski, pomarańcz) na dolnej lub, jak w tym przypadku, fiolet ewentualnie róż na powiece górnej i brąz na dolnej. W takich makijażach podobam się sobie najbardziej. Ostatnio natomiast oswajam jasne brązowe maty, ale nie jestem do nich do końca przekonana, chociaż podobają mi się u innych. 

Niestety światło było okropne, a ja dopiero uczę się robić zdjęcia, więc wyszły trochę (nie oszukujmy się, bardzo a nie trochę) ciemne. W rzeczywistości mam znacznie jaśniejszą cerę ;)

Ojj ciemne :/ ale chyba widać o co chodzi

 Cały makijaż wykonałam kosmetykami z poniższego zdjęcia.

Tym się bawiłam
 Twarz: 
  • Dermacol jako korektor
  • podkład Revlon Colorstay Warm golden
  •  bronzer W7 Honolulu
  • róż P2 Sweet rose
  • rozświetlacz Bourjois 
Oczy
  • baza Ingrid Cosmetics
  • dwa cienie z fioletowej palety Technic na górnej powiece
  • róż z palety Slee Oh so special w wewnętrznym kąciku oka, a brąz na brwiach
  • cień Bourjois Ombre Stretch 12 Taupe Modulable na dolnej powiece
  • na dolnej linii wodnej cielista kredka z Max Factor
  • kreska fioletowym eyelinerem Maybelline
  • przy linii rzęs kreska czarnym eyelinerem w pisaku od Essence
  • Na rzęsach jedna warstwa False Lash Effect Fusion Max Factor + druga tuszem 2000 calorie
Usta
  • kredka do ust P2, której nie ma na zdjęciu 
  • pomadka również od P2, a obie pokazywałam o TU

I jeszcze takie, chociaż dalej ciemne

Makijaż był robiony dla zabawy i wprawy, nie na wyjście. Dlatego też brwi są jeszcze przed depilacją i henną, a włosy po roboczemu ;)
Na zdjęciu nie widzę pudru i całkiem możliwe, że go nie użyłam. Teraz nakładam bronzer wyłącznie po przypudrowaniu twarzy ;)

To jeszcze jedno z dziwną perspektywą ;) z pewnością nie bez znaczenia jest światło za plecami ;)

Lubicie mocne i kolorowe makijaże?

piątek, 24 stycznia 2014

O mojej pielęgnacji włosów

Od kilku lat czytam blogi, z których czerpałam całą wiedzę na temat pielęgnacji włosów. SLS? Silikony? te pojęcia były mi wcześniej obce ;) Po lekturze poszperałam w sieci, wyrzuciłam wszystkie produkty które zawierają te składniki i przeszłam na naturalną pielęgnację. Po jakimś czasie emocje opadły, a ja powoli wprowadzałam kosmetyki do włosów z wysuszającym SLS i oblepiającymi silikonami, które jak się okazało, wcale nie szkodzą mi tak, jak by się mogło wydawać.

Obecnie już wiem, że moje włosy są w dobrym stanie, a ich wygląd zależy głównie od wody. Niestety bardzo nie lubią tej z mojego obecnego miejsca zamieszkania. U rodziców wyglądają najlepiej, podobnie jak w Niemczech, ale tam szybko się przetłuszczają i tak dalej gdzie bym nie pojechała ;)

Podstawowa zasada dbania o włosy dla mnie to nie szkodzić. Lokówkę, prostownicę i suszarkę używam sporadycznie, nie więcej niż 2 razy w miesiącu. Zaplatam włosy w warkocz do spania, do kurtki i zawsze, gdy jestem w domu. Jeżeli chodzi o kolor, to od liceum włosów nie farbowałam, a jeśli już, to tylko szamponetkami, z których kolor utrzymuje mi się trochę ponad tydzień. Dla mnie wystarczy. 

Cały zestaw do pielęgnacji moich włosów
Daleko mi do dziewczyn, które przywiązują dużą uwagę do pielęgnacji włosów. Na powyższym zdjęciu zebrałam wszystkie produkty, które regularnie używam i wydaje mi się teraz, że jest ich mało ;) Część tych produktów (oleje) używam już od ponad dwóch lat, inne (szampony) od wakacji, a jedwab czy mgiełkę dopiero 2 miesiące. 

Całkiem niedawno spróbowałam metody OMO czyli odżywka - mycie - odżywka i okazało się, że to najlepszy sposób na moje włosy. Po takim myciu są gładkie, miękkie i błyszczące, na ile to możliwe w warunkach domowych. Czasami zdarza mi się umyć włosy normalnym szamponem, ale to rzadkość.

Włosy myję obecnie co dwa dni, a latem codziennie. Na produkty Balea długo nie zwracałam uwagi. Przekonała mnie dopiero kolejna przeczytana recenzja i spróbowałam, chociaż bez przekonania. Teraz minęło już ponad pół roku od pierwszego zakupu, a ja przywiozłam zapas.

Balea odżywka jedwabista gładkość figa i perła
Odżywka jedwabista gładkość figa - perła.  Stosowana zwyczajnie po myciu włosów ładnie je wygładzała, ale lepiej sprawdza się do pierwszego mycia. Nakładam ją na całą długość włosów i spłukuję.
To co dla mnie jest dużym plusem to zapach. Uwielbiam go. Z doświadczenia wnioskuję, że to perły ;)
Jest też niesamowicie wydajna! To moja pierwsza butelka, którą przez około trzy miesiące używałam tylko po umyciu, ale do końca jeszcze daleko.

Odżywka ma pojemność 300ml, a w Niemczech w drogerii DM kosztuje zawrotne 65 centów. W Polsce można ją dostać za około 6zł w sklepach internetowych.

Balea szampon do codziennego mycia włosów waniliowy
Po zmyciu odżywki dwukrotnie myję włosy szamponem ze zdjęcia. Podobnie jak odżywka nie zawiera silikonów. Obecnie używam limitowanej wersji zimowej do codziennego stosowania o zapachu wanilii. Wcześniej był wiśniowy zwiększający objętość włosów, a w kolejce czeka rozmaryn. 
Każda wersja dobrze się pieni, świetnie oczyszcza włosy (również z olejów), świetnie pachnie i jest tania. Nie oczekuję nic więcej od szamponów. 

Szampony Balea są w tej samej cenie co odżywka i tu również mamy niesamowity, chociaż nieznacznie chemiczny zapach.
 
Balea Professional odżywka do włosów brązowych
Po umyciu włosów używam kolejnej odżywki, również z Balea. Teraz mam wersję do włosów brązowych, w kolejce popularną z olejem arganowym. 

Wystarczy niewielka ilość tego produktu i włosy są miękkie i gładkie. Jeżeli nie przesadzimy z jej ilością to w żaden sposób nie obciąża. Sama nakładam ją od wysokości około uszu w ilości mniej więcej dwa razy większej niż na zdjęciu. Mimo koloru i złotych drobinek nie zauważyłam zmian w kolorze włosów w czasie jej używania. W tym przypadku zapach jest słabszy, ale jak zawsze przyjemny.

Pojemność szamponów i odżywek z tej serii to 200ml w cenie ok. 1,5 euro, a w Polsce ok. 12zł.

Powyższe produkty nie mają na celu odżywiania moich włosów. Chodzi tylko o to, żeby włosy były dobrze i delikatnie oczyszczone oraz dobrze wyglądały. Do odżywiania używam oleju kokosowego zmieszanego z rycynowym i czasami odrobiną arganowego oraz suplementów.

Oleje kokosowy i rycynowy
Włosy myję wieczorem i w pierwszy dzień po olejowaniu zawsze są lekko obciążone, ale po kolejnym myciu już jest wszystko w porządku. Olej kokosowy rozpuszczam w dłoniach i dolewam odrobinę oleju rycynowego, a potem nakładam je na całe włosy i skórę głowy począwszy od końcówek. Włosy zawiązuję w koczek i zakładam foliowy czepek, a na to czapkę. Chodzę tak przez co najmniej godzinę, nigdy na noc, a potem zmywam. Prawie regularne olejowanie sprawiło, że są bardzo miękkie i mocniejsze. Uwielbiam je dotykać ;)

Green Pharmacy eliksir ziołowy
Od jakiegoś czasu używam też wcierek (?). Obecnie jest to Eliksir ziołowy z Green Pharmacy. Po każdym myciu, gdy włosy są jeszcze mokre, spryskuję nim skórę głowy i wmasowuję. Na razie nie odnotowałam widocznej różnicy w ilości czy wzmocnieniu włosów, ale nie poddaję się. Patrząc na skład jest całkiem nieźle, więc na pewno zamierzam go wykończyć. Duży plus za to, że nie obciąża moich włosów. Kupiłam go na Allegro, za mniej niż 10zł.
Biosilk jedwab do włosów

Zimą do mojej pielęgnacji dołączył jedwab. Miałam jedna buteleczkę już dawno temu i pozbyłam się jej podczas akcji zero silikonów. Mimo, że potem zdarzało mi się używać odżywek i szamponów z silikonami, to jedwabiu nadal unikałam. Moje włosy są cienkie i ten zwykle je sklejał, bez względu na to, jak mało go użyłam.

Ta buleteczka wpadła mi do koszyka przy kasie w Biedronce. Kupiłam ją z zamiarem używania jesienią i zimą w celu ochrony końcówek i tak go stosuję. Nakładam go na ostatnie ok 2cm włosów gdy są jeszcze mokre. W takiej ilości nie widzę szkodliwego działania i może zostanie ze mną na cały rok.

Na chwilę obecną to tyle. Moje włosy są zdrowe i już bardzo dawno nie widziałam rozdwojonych końcówek. Odkąd mam grzywkę to regularnie używam do niej suchych szamponów, ale o nich innym razem.

Używałyście któregoś z tych produktów?

czwartek, 23 stycznia 2014

O Essie Lights & Golden Rose 303

Wiem, że moje paznokcie nie są tak ładne jak Dziewczyn, które zwykle prezentują lakiery, a tym bardziej, że nie umiem robić zdjęć jak na przykład Obsession, ale co tam! Może komuś się przyda :) 
Mnie to połączenie bardzo przypadło do gustu, chociaż wolę złoto ;)

Essie Lights + Golden Rose 303

Bohater dzisiejszego posta to Essie Lights z akcentem Golden Rose 303. Chociaż z lakierami Essie się nie lubię, to ten nie jest zły.

Essie Lights + Golden Rose 303

Gdzie i za ile
Essie jest z edycji limitowanej z 2012 roku i dostaniemy go w cenie ok. 12zł za 13,5ml w drogeriach internetowych. Mój z Kosmetyki z Ameryki. Chociaż nadal można go znaleźć za ponad 30zł.
Golden Rose kupimy na wyspach producenta, w małych drogeriach i wielu miejscach w sieci. Cena tej wersji to ok. 4zł za 12,5ml.

Essie Lights + Golden Rose 303, rzeczywisty kolor

Moim zdaniem
To, co najbardziej lubię w europejskich wersjach Essie to pędzelek. Niewąski, płaski. Niestety w tej linii lakierów GR pędzelek jest klasyczny, szczupły, okrągły, ale nie mam z nim najmniejszych problemów. 
Oba lakiery bardzo dobrze się nakłada, nie rozlewają się, ładnie współpracują. 
Na zdjęciach mam 2 warstwy każdego koloru. O ile u GR krycie jest całkowite (co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło przy takim kolorze), tak w Essie przy 2, a nawet 3 warstwach dalej lekko prześwitują końcówki, ale taki jego żelkowy urok. 

Essie Lights + Golden Rose 303, rzeczywisty kolor

Kolory są dokładnie takie, jak na powyższym zdjęciu. W przypadku Essie intensywny po prostu róż, a Golden Rose, to sreberko, które jest jakby bardzo drobnym i gęstym brokatem. Składa się z miliona iskrzących drobinek, ale przy odpowiednim świetle wygląda nawet jak folia ;) Oba pięknie błyszczą nawet bez topu.

Trwałość
I tu ogromne zaskoczenie. Przy moich osłabionych obecnie paznokciach, które są bardzo miękkie i giętkie ten manicure wytrzymał 5 dni!! U mnie to naprawdę rzadkość ;) Oczywiście nie w takim stanie jak na powyższych zdjęciach, ale jest zaskakująco dobrze. Zdjęcia z piątego dnia poniżej.

Dzień piąty

 Odprysk na małym paznokciu i starte końcówki głównie u Essie.

Dzień piąty

Na wszystkie paznokcie nałożyłam odżywkę Kinetics Shark, a na serdecznych paznokciach warstwę bazy z Essence Nail art Peel off, która okazała się niepotrzebna. Paznokcie pomalowałam dwiema warstwami Essie Lights, a palce serdeczne taką samą ilością Golden Rose 303. Na koniec całość przykryłam wysuszaczem Poshe, ale nie ma go na pierwszych zdjęciach.

Nie miałam najmniejszych problemów ze zmyciem lakierów.

Oba lakiery świetnie się spisują, ale moim zdaniem na większą uwagę zasługuje Golden Rose. Zrobienie dobrego lakieru za 35zł (cena regularna) to żaden wyczyn, natomiast taka sama jakość za 4zł to już coś. Bardzo lubię lakiery GR, chociaż wolę serię Color Rich ze względu na pędzelki, ale i tej niczego nie brakuje.

Moja ocena  4+ dla Essie za prześwity i 5+ dla GR za nie mój pędzelek
gdzie 1- porażka, 6 - hit
Lubicie lakiery Essie i Golden Rose?  Podoba Wam się takie połączenie?

środa, 22 stycznia 2014

O kremie BB Nude Magique od L'oreal

Jak już wspomniałam na Instagramie dziś recenzja jednego z drogeryjnych kremów BB, tym razem od L'oreal. Pełna nazwa to Nude Magique BB cream blemish balm 5 in 1, a dalej więcej tekstu, po niemiecku, więc odpuszczam ;) Mój kolor jest przeznaczony dla heller typów, czyli jasnych, ale z tego co pamiętam jest to środkowy kolor - jest jeszcze wersja dla bardzo jasnych i ciemniejszych cer. 

Zdjęcie z cocolita.pl, bo mój już tak ładnie nie wygląda ;)
Gdzie i za ile
Mój egzemplarz kupiłam krótko po premierze w Niemczech w cenie ok. 12 euro za 30ml, ale dostępny jest też w Polsce za pośrednictwem internetu, na przykład na stronie cocolita.pl, a jego cena w tym miejscu to 34zł, więc korzystniej niż u zachodnich sąsiadów. 

Moim zdaniem
Nie lubię czytać o opakowaniach kosmetyków, gdy te są standardowe. Dlatego teraz tylko zdjęcia i którko na plus mała szczupła tubka z dzióbkiem (przez producenta zwanym precyzyjnym aplikatorem), która zajmuje mało miejsca w kosmetyczce do torebki i ładnie się w niej układa.  

Mój egzemplarz mocno sfatygowany
 
Jak już wspomniałam noszę go w torebce i opakowanie wygląda trochę gorzej niż na zdjęciach reklamowych, ale nadal nic mu nie mogę zarzucić ;) Używam go w dni, gdy śpię poza domem, a rano trzeba jakoś wyglądać.

Krem to typowy drogeryjny BB czyli właściwie krem tonujący z delikatnym pigmentem. Jego postać to biały rzadki krem (coś jak mleczko do demakijażu, chociaż jeszcze rzadsze) z drobnymi granulkami pigmentu, które przypominają piasek. I trochę tak się zachowują przy aplikacji palcami. W przypadku wrażliwej lub podrażnionej cery nie polecam go tak aplikować, ponieważ czuć nieprzyjemne drapanie, jak podczas mocnego peelingu. Przy normalnej cerze, albo podczas aplikacji pędzlem, problemu nie ma. 

Na ostatnim zdjęciu połowa została roztarta, ale krem ładnie się dopasował i niewiele widać

Taka ilość jak na zdjęciu powyżej wystarcza na około pół twarzy więc wydajność na plus. Konsystencja jest rzadka i lekko spływa po nałożeniu na rękę. Po lekkim roztarciu ładnie stapia się z cerą i delikatnie dopasowuje się do jej odcienia. Kolor moim zdaniem wchodzi w odcienie beżu. Moja cera ma żółte tony, ale też dobrze z nim współgra.

Krycie jest delikatne i nawet kilkoma warstwami nie uzyskamy mocnego. Po nałożeniu ładnie stapia się ze skórą i daje naturalne rozświetlone wykończenie. Nie ma tu matu, ani drobinek, tylko takie zdrowe glow ;) Jest lekki i delikatny i w ogóle nie czuć go na twarzy.

Widać drobinki z kolorem

Co jeszcze? Moja cera jest mieszana (w różnych kierunkach w zależności od pór roku czy kaprysu), ale nie przepada za dużym nawilżeniem i takimi kosmetykami. Ten krem utrzymuje się na niej do 2 godzin w bardzo dobrym stanie, a potem zaczyna lekko błyszczeć w strefie T. Po kolejnych kilku godzinach odrobinę traci na intensywności. Z pewnością lepiej sprawdziłby się na cerach suchych i normalnych.

Z racji tego, że na opakowaniu mamy znaczek BB to teoretycznie można od niego oczekiwać więcej. No a tu jest różnie. Z jednej strony wielki plus za brak jakiegokolwiek wysuszenia czy podkreślenia suchych skórek. Myślę, że można nawet powiedzieć, że nieznacznie nawilża. Z drugiej strony wielki minus za brak ochrony anty UV* (a jak jednak jest to niewielka). Nie ma podanego filtra, co było dla mnie dużym zaskoczeniem. Jak to krem BB bez filtra? A no jednak można. Szkoda, że od Loreal i w tej cenie. 
*W niektórych źródłach, w tym na opakowaniu, można wyczytać, że ta ochrona jest, ale jaka? Tej informacji nie ma. Doszukałam się, że jest to SPF 12, ale ze względu na spore ukrycie tej informacji trochę w nią wątpię.

To jeszcze trochę postraszę, w mniejszym rozmiarze na wszelki wypadek ;) Po lewej mam na twarzy tylko krem i trochę korektora, po prawej dołożony Nude Magique BB krem. Różnica niewielka, ale kolor jest ładnie wyrównany, drobne niedoskonałości zakryte, jest delikatne rozświetlenie i zdrowy odcień.
 
Po lewej sam korektor, po prawej z Loreal Nude Magique BB cream, dla tych co bać się lubią zdjęcia można powiększyć ;)

To jeszcze cały domowy makijaż. Niestety przy dzisiejszym świetle nie udało mi się wiele pokazać.
Zdjęcia twarzy robione są kamerą z laptopa, ponieważ jeszcze nie umiem zrobić sensownych zdjęć lustrzanką. Zwłaszcza bez statywu.

Efekt końcowy

Muszę przyznać, że kuszą mnie nowsze propozycje z tej serii, a mianowicie kremy CC. Loreal stworzył ten krem w 3 nowych wersjach: zielona (przeciw zaczerwienieniom), fioletowa (dla zszarzałej cery) i żółta (dla cery zmęczonej), a także róż w kremie / żelu, który dopasowuje się do odcienia cery. Przypomina silikonową bazę z ładnym różowym odcieniem.


Zdjęcie ze strony producenta klik

Po dłuższej znajomości z tym kremem chyba się jednak na nie nie skuszę, ze względu na słabą trwałość na mojej twarzy, a wydają się niewiele różnić od poprzednika. Chyba, że wzorując się na Garnier powstanie wersja do cery tłustej i mieszanej. Wtedy przynajmniej dwa są moje ;) Zupełnie inaczej ma się sprawa z różem i pewnie kiedyś wpadnie do koszyka ;)

Zdjęcie ze strony producenta klik

Moja ocena  4
gdzie 1- porażka, 6 - hit
Próbowałyście go już? Jaki jest Wasz faworyt wśród drogeryjnych kremów BB?

To jeszcze nawiązując do Instagrama.

Nowa czekolada Wedel mleczna o smaku Creme Brulee

Kostka nadgryziona specjalnie do zdjęcia ;) Tak czy inaczej polecam wszystkim, którzy lubią karmel i jemu podobne :)

wtorek, 21 stycznia 2014

O skarpetach peelingujących Dizao

Bohaterami dzisiejszego posta są skarpetki peelingujące marki Dizao, a konkretnie produkt o nazwie Bamboo vinegar exfoliating Foot mask nourishing tender. 


Z opakowania możemy się dowiedzieć, że maska ma na celu zwalczanie grubej i szorstkiej skóry stóp oraz pozostawienie jej delikatnej i dobrze nawilżonej. Fragmenty o usuwaniu toksyn czy niwelowaniu zapachu pomijam, ponieważ nie o to chodziło.

Moje stopy (nie wierzę, że wrzucam te zdjęcia) mają się całkiem dobrze, poza śródstopiem. Bardzo dużo chodzę na obcasach i niestety odbija się to zgrubieniem, przesuszeniem i znacznym stwardnieniem skóry w tych miejscach. Pięty są raczej ok, ale na palcach mam ślady po licznych otarciach. 
Nie będę straszyć większymi zdjęciami ;)

Widać blizny na palcach i zrogowaciały naskórek na boku
A tutaj oba zrogowaciałe placki ;)
Gdzie i za ile
Tu pojawia się problem. Moje skarpetki kupiłam na Grouponie lub innym podobnym portalu, a obecnie nigdzie ich nie widzę. Dam znać jeżeli coś się zmieni.
Zapłaciłam za nie ok. 40zł za 2 komplety.

Ze względu na dużą ilość zdjęć i tekstu rozłożyłam ten post na części. W tej powiem Wam tylko o samych skarpetkach i ich zastosowaniu, a w kolejnych pokażę Wam czy i jak zadziałały.

Skarpetki przyszły do mnie w kartoniku, który skrywał dwa plastikowe, jednorazowe opakowania ze skarpetkami, jak na pierwszym zdjęciu. W każdym z nich znajdują się dwie zamknięte skarpetki, które w sumie zawierają 25ml środka peelingującego.


Po otwarciu opakowania rozkładamy skarpetki i odcinamy brzeg po zaznaczonej linii. Wnętrze woreczków wyłożone jest bawełnianym (?) materiałem, więc nie mamy kontaktu bezpośrednio z workiem.

Jak stosować
Producent zaleca założenie skarpetek na 45 - 60 minut, więc stosunkowo krótko w porównaniu z innymi produktami tego typu, o których czytałam. Po tym czasie ściągamy skarpetki i opłukujemy stopy.
Po 3-4 dniach powinno zacząć się łuszczenie skóry, które potrwa do dwóch tygodni. I nici z basenu ;)
Jeżeli skóra nie zacznie schodzić po tygodniu można użyć kolejnej pary, ale nie częściej niż raz na tydzień. 

Całkiem wygodne
Pierwsze wrażenia
Skarpetki miałam na stopach około 65 - 70 minut, więc trochę przekroczyłam zalecany czas. W tym czasie nie czułam praktycznie nic. Żadnego szczypania, pieczenia czy mrowienia. Płynu jest sporo, więc stopy są cały czas jakby zamoczone. 
W czasie używania ich normalnie chodziłam (założyłam zwykłe skarpetki), a zawartość nie wydostała się na zewnątrz, jedynie lekko spieniła. 

Po zdjęciu stopy były mięciutkie i delikatne, jednak myślę, że to zasługa przebywania w mokrym środowisku, a nie samego produktu. 

O efektach będę Was informować w kolejnych postach, a teraz jeszcze skład.
Ingredients: aqua, shark oil, menthol and lavender essence, ascorbic acid(c), tocopherol(E) carbomer, glycerin, propylene glycol, triethanolamine, propylparaben, methylparaben

Używałyście skarpetek peelingujących czy wolicie klasyczne metody złuszczania naskórka?

Po tygodniu czy nawet dwóch efektów nie było żadnych. Nie nastąpiło łuszczenie, ani poprawa stanu skóry na stopach. Z mojej strony nie polecam...

poniedziałek, 20 stycznia 2014

O odkryciu w kosmetyczce - Elf Warm Bronzer

Pogoda nie rozpieszcza, ale jest coś, czym koniecznie chciałam się pochwalić, dlatego też pojawia się już drugi post w dniu dzisiejszym. Tym razem w 100% kosmetyczny :)

Bohaterem dzisiejszego posta jest produkt, który mam już od kilku ładnych miesięcy. Przed zeszłym tygodniem użyłam go tylko kilka razy, a teraz codziennie. Co się zmieniło? Nauczyłam się go używać ;) A wszystko dzięki dziewczynom na youtube. Dzięki nim w ciągu tygodnia opanowałam konturowanie i rozświetlanie oraz znalazłam zastosowanie dla kilku wcześniej rzadko wykorzystywanych kosmetyków. 

W tym poście chciałam Wam napisać o mojej nowej miłości - bronzerze od ELF - Warm Bronzer.

elf - Warm Bronzer

Gdzie i za ile
W Polsce bronzer możemy dostać tylko w sieci - na Allegro i w drogeriach internetowych. 
Jego cena to około 30zł z przesyłką za 12,3g produktu.
Można go dostać w 3 kolorach: warm (ciepły - mój), golden (rozświetlający), cool (zimny),

Moim zdaniem
Bronzer dostajemy w bardzo zgrabnej i trwałej kasetce z czarnego plastiku. Składa się z 4 kolorów - trzech brązów, w tym jednego z domieszką brudnego różu oraz złotego beżu. Kolory na zdjęciu są oddane lepiej niż mój opis ;)
Konsystencja jest raczej twarda i sama nie radziłam sobie z nim miękkim pędzlem, musiałam nakładać kilka warstw, żeby w ogóle było go widać. Najlepiej pracuje mi się z nim twardszym pędzlem do pudru z naturalnego włosia, który kupiłam lata temu w Rossmannie lub Naturze.
Wykończenie jest satynowe, bez widocznych drobinek, jedynie z lekkim złotym rozświetleniem, co widać na poniższym zdjęciu. Dołożyłam kilka warstw, żeby dobrze go było widać.

elf - Warm Bronzer, po skórze widać że nie odpowiada mi obecna temperatura ;)
Ze względu na rozświetlenie nie nadaje się do konturowania więc próbowałam go używać zamiast różu, jednak wypadał słabo. Ostatnio spróbowałam go nałożyć na całą twarz i to był strzał w 10. Nakładam go dużym pędzlem, w niewielkiej ilości najpierw na kości policzkowe i trójką od czoła, na policzki i szczękę. W ten sposób uzyskałam efekt lekkiego rozświetlenia, zdrowego koloru i delikatnej naturalnej opalenizny.

Na ostatnim z poniższych zdjęć bronzer nałożony jest w nadmiarze, żeby było go dobrze widać. W rzeczywistości jest ledwie widoczny i tylko dodaje to coś. 

elf - Warm Bronzer: przed, na co dzień i kolejne warstwy, żeby było widać o co chodzi ;)

Dla mnie kolor jest idealny, więcej niż mniej taki, jak moja naturalna opalenizna.

Z trwałością też nie ma problemów. Spokojnie utrzymuje się do końca dnia. 
Z wydajnością różnie. Z miękkimi pędzlami wystarczy na bardzo długo, ale przy twardszych troszkę się kruszy przez co szybciej znika z opakowania.

Ogólnie jestem z niego bardzo zadowolona i zdecydowanie polecam :)

Moja ocena  6
gdzie 1- porażka, 6 - hit

Używacie bronzerów poza konturowaniem?