środa, 28 maja 2014

Moje TOP 5 kosmetyków naturalnych - część 3 - pasta z zielonej glinki

Pora na trzecią część naturalnej mini serii, w której chciałabym Wam napisać o moim ostatnim cudownym odkryciu, jakim jest gotowa pasta z glinki zielonej. Moja pochodzi akurat z firmy Lovea, ale wiem, że na polskim rynku jest już coraz więcej produktów tego typu.


Moja tubka pochodzi z  francuskiego Carrefoura, a zapłaciłam za nią jedyne 3€ za 360g.
Pasta znajduje się w dużej wygodnej tubce, z łatwym, ale porządnym zamykaniem.


Producent zapewnia nas, że 99% składu produktu to składniki naturalne oraz że nie znajdziemy w nim silikonów oraz parabenów. Obietnice zostały zrealizowane i tych dwóch składników rzeczywiście nie ma, ale za to są inne konserwanty ;) Na szczęście jest ich niewiele, w dodatku niezbyt szkodliwych, więc moim zdaniem jest ok, a poniżej możecie rzucić okiem na cały skład.

Skład: Illite, Montmorillonite (Green Clay), Aqua (Water), Glycerin, Imidazolidinyl Urea, Chlorhexidine Digluconate, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Magnesium Nitrate, Magnesium Chloride



Nie będę już pisać o zastosowaniu i korzyściach płynących z włączenia glinek do naszej pielęgnacji, bo na ten temat powstało bardzo wiele postów i myślę, że każdy zna podstawy :) Jeżeli o mnie chodzi, to glinki od dłuższego czasu są stałym elementem mojej pielęgnacji, a wersja zielona jest jedną z moich ulubionych. Cenię ją za dobre oczyszczanie oraz zmatowienie cery, a w tym przypadku również za fantastyczną i wygodną aplikację oraz kilka większych drobinek, którymi można wykonać delikatny peeling podczas zmywania. Dodając do tego cenę oraz naturalność jestem na mocne tak :)


Gorąco polecam Wam wszelkie glinki i eksperymentowanie z ich rodzajami, a tym z Was, których zniechęcała konieczność ich rozrabiania przed użyciem polecam rozejrzeć się za taką formą. Właściwości i działanie są takie same, a komfort użytkowania znacznie wyższy.

Jaka glinka jest Waszą ulubioną i z czym lubicie ją rozrabiać? A może jest jeszcze ktoś, kto w ogóle nie miał z nimi kontaktu?

Na koniec zostawiam Wam jeszcze linki do poprzednich postów z serii moje TOP 5 kosmetyków naturalnych

wtorek, 27 maja 2014

Moje TOP 5 kosmetyków naturalnych - część 2 - olej kokosowy

Jeżeli mówimy o moich ulubionych kosmetykach naturalnych, to nie mogę pominąć olejku kokosowego. Wiem, że na jego temat powstały już setki postów, ale może jest jeszcze ktoś, kto się nie skusił, więc i ja spróbuję Was do niego zachęcić.


Moje pierwsze opakowanie oleju kokosowego kupiłam na długo przed tym, jak zaczęłam pisać bloga, z zamiarem olejowania włosów. Prawdziwy potencjał oleju kokosowego odkryłam jednak dopiero w Niemczech, gdzie w łazience mam około 23 stopni, czyli temperaturę zbliżoną do jego temperatury topnienia, która wynosi 25 stopni C.


W tej chwili mój olej ma konsystencję spójną, ale miękką i nie mam najmniejszych problemów z wyciągnięciem go ze słoiczka, co znacznie poszerzyło zakres jego zastosowania. 


Zatem do czego używam go teraz? Z
- włosy! w tej kwestii nadal jest świetny i niezastąpiony
- ciało - używam go na całe, jeszcze wilgotne ciało, zaraz po kąpieli
- twarz - jako maseczkę raz na jakiś czas, gdy moja cera potrzebuje czegoś mocniejszego
- podrażnienia - nie znalazłam bardziej neutralnego produktu, który mogę nałożyć na mocno podrażnioną skórę, zdecydowanie wyprzedza tym samym maść z witaminą A
- demakijaż! olej kokosowy świetnie sobie radzi ze zmywaniem makijażu, a do tego pięknie przy tym pachnie
- kuchnia - a jakże by inaczej, skoro to jego podstawowe przeznaczenie ;) jeśli naleśniki, to tylko na nim, ale dobrze sprawdzi się też do różnych dań, na przykład kuchni orientalnej

W każdym z powyższych przypadków (no może poza ostatnim) olej świetnie nawilża, lekko natłuszcza, odżywia i wygładza.

Konsystencja przed roztopieniem

Zdecydowanie polecam Wam szukać oleju kokosowego w zwykłych sklepach spożywczych lub z żywnością organiczną, gdyż tam wychodzi po prostu najtaniej. Mój słoiczek kupiłam w niemieckim markecie z żywnością organiczną i kosztował mnie niecałe 5€ za 200ml, więc całkiem korzystnie, zwłaszcza na Niemcy ;)

I roztopiony w kontakcie z ciepłem skóry
Używacie, lubicie? A może polecicie mi jeszcze inne zastosowanie dla oleju kokosowego?
Oczywiście zapraszam też na pierwszą część mojego TOP 5, o tutaj :)

A na sam koniec zapraszam Was również na bloga Kate's Beautyland, który sama odwiedzam regularnie i bardzo lubię za szczere i zróżnicowane posty oraz proste i piękne zdjęcia! Poniżej próbka, która niesamowicie mi się podoba, a Was przeniesie do jej najnowszego postu :)

http://katesbeautyland.blogspot.fr/2014/05/recenzja-bourjois-healthy-mix.html

poniedziałek, 26 maja 2014

Moje TOP 5 kosmetyków naturalnych - część 1 - Organiczny szampon w kostce Ma Provence

Wspominałam, że lubię naturalne metody pielęgnacji? Jeśli nie, to teraz piszę całkiem oficjalnie, że bardzo polubiłam wszelkie naturalne metody pielęgnacji ciała, twarzy oraz włosów i paznokci. Przyczyna jest bardzo prosta - takie kosmetyki zwykle bardzo dobrze się u mnie sprawdzają, a szansa, że zaszkodzą jest stosunkowo niewielka. Obecnie w moim posiadaniu znajduje się sporo naturalnych kosmetyków i półproduktów, które używam w codziennej pielęgnacji oraz na specjalne okazje, ale postanowiłam wybrać tylko najlepszą piątkę, którą mogę Wam szczerze polecić. 

Na pierwszy ogień idzie Organiczny szampon w kostce Ma Provence.

Komu pierniczka? ;)
Zacznijmy od opisu producenta:
Szampon w kostce z dodatkiem zielonej glinki (lub innymi składnikami w zależności od rodzaju). Łatwy i ekonomiczny w użyciu. Oparty na naturalnych składnikach. Nie wymaga stosowania odżywki.
Super wydajny: 85g jedna kostka ma wydajność 2 szamponów w płynie o pojemności 250ml
Szampony organiczne wchodzą w skład certyfikowanej linii organicznej Ma Provence. Stworzone zostały na bazie wyselekcjonowanych składników.
Zawierają organiczne masło shea, organiczną glincerynę, ekstrakty roślinne barwniki pochodzenia naturalnego
• 99,9% surowców to surowce pochodzenia naturalnego
• 10%  surowców to surowce pochodzące z upraw organicznych

Szampony Ma Provence można dostać w sklepach internetowych z naturalnymi kosmetykami, w cenie około 30zł za kostkę.


Szampon występuje w 4 wersjach: do włosów normalnych, suchych, z łupieżem oraz przetłuszczających się, a sama mam już 3 pierwsze wersje, co oczywiście najlepiej świadczy o tym jak go lubię :) Poniżej składy wersji przeciwłupieżowej oraz do włosów suchych:
Skład anti - dandruff : Disodium Lauryl Sulfosuccinate, Sodium Coco-Sulfate, Triticum Vulgare (Wheat) Starch, Cetearyl Alcohol, Citrus Auratntium Dulcis (Orange) Fruit Water*, Rhus Verniciflua Wax, Sodium Larylsulfate, Butyrospermum Parkii (Shea Butter)*, Coco-Glucoside, Aqua (Water), Zinc Coco-Sulfate, Thymus Vulgaris (Thyme) Leaf Extract*, Citric Acid, Sodium Benzoate, Potassium Sorbate, Limonene, Citronellol, Eugenol.

Skład Dry hair: Disodium Lauryl Sulfosuccinate, Sodium Coco-Sulfate, Triticum Vulgare (Wheat) Starch, Cetearyl Alcohol, Citrus Auratntium Dulcis (Orange) Fruit Water*, Rhus Verniciflua Wax, Butyrospermum Parkii (Shea Butter)*, Sodium Laureth Sulfate, Coco-Glucoside, Aqua (Water), Argania Spinosa (Argan) Oil*, Cocamidopropyl Betaine, Illite, Parfum (Fragrance), Glyceryn*, Lauryl Pca, Glyceryl Stearate, Glycerin*, Limonene, Linalool, Eugenol.



Sposób użycia jest niesamowicie prosty. Moczymy włosy, przez chwilę pocieramy kostką o skórę głowy i dalej już masujemy samymi palcami. Szampon doskonale się pieni. Próbowałyście kiedyś myć głowę mydłem, na przykład Aleppo? W tym przypadku komfort jest nieporównywalnie wyższy, a do tego kostki fantastycznie pachną, a zapach utrzymuje się jeszcze jakiś czas po umyciu włosów.


Według producenta jedna kostka odpowiada 2 butelkom zwykłego szamponu o pojemności 250ml. Hmm ;) Powiem Wam, że mam w tej kwestii pewne wątpliwości. Może zużywam go trochę za dużo przy jednym użyciu, bo uwielbiam myć nim włosy, ale po około 2 tygodniach regularnego używania (codziennie lub co drugi dzień po 2 mycia) zauważam już sensowny ubytek. Zobaczymy jak będzie dalej, ale wydaje mi się, że raczej odpowiada jednej, a nie dwóm butelkom płynnego szamponu.


Teraz najważniejsze, czyli za co właściwie tak lubię ten szampon, że znalazł się w moim zestawieniu TOP 5? Po pierwsze za skład. Dalej za świetne, ale delikatne oczyszczanie, ale przede wszystkim za efekt po umyciu. Moje włosy po tym szamponie nie potrzebują odżywki! a po wyschnięciu wyglądają po prostu fantastycznie. Są błyszczące, sypkie i łatwe do rozczesania. To wystarczyło, żeby ten produkt stał się moim ulubieńcem, ale dodam jeszcze, że świetnie sobie radzi z czyszczeniem pędzli - dla mnie ideał i gorąco polecam! :)

Co myślicie o takiej formie szamponu? A może już używałyście podobnego produktu i możecie się podzielić wrażeniami?

Na zakończenie tej serii (mam nadzieję, że w sobotę) będę miała dla Wam małe francuskie rozdanie, w którym będzie można zgarnąć między innymi ten szampon, więc stay tuned ;)

niedziela, 25 maja 2014

Mały apartment tour @France

W komentarzach pod jednym z poprzednich postów wyraziłyście zainteresowanie postem o naszym mieszkaniu we Francji, więc oto i jest :) 
Z kwestii technicznych
Hotel w którym mieszkamy, to Appart'Hôtel La Ciotat (nazwa jest podlinkowana), a cena za noc dotyczy pokoju, nie ilości osób i w naszym przypadku wynosi około 100€.


Najlepszą nazwą dla miejsca, które wynajmujemy jest chyba apartament, który łączy w sobie hotel i mieszkanie. Z jednej strony jest room service oraz możliwość wykupienia śniadań, z drugiej mamy aneks kuchenny, dwa pokoje i sprzęt do samodzielnego sprzątania :)

Za narzutę robi koc, dlatego nie prezentuje się najlepiej ;)



Nasz apartament jest właściwie 4 osobowy, więc kanapa z pokoju dziennego jest tak naprawdę złożonym łóżkiem. Jedną ścianę tego pokoju stanowi okno balkonowe z widokiem na basen, a sam balkon jest większy, niż większość pokoi w blokach ;) W tym pokoju znajduje się również zaskakująco praktyczny aneks kuchenny z kuchenką elektryczną, lodówką, mikrofalówką oraz zmywarką. Ta ostatnia w naszym przypadku w ogóle nie ma zastosowania, ponieważ naczyń jest tak mało (po 4 sztuki sztućców, talerzy i szklanek), że nie da się jej zapełnić nawet w połowie, w związku z czym dużo praktyczniejsze jest zmywanie ręczne.



Łazienka jest niewielka, ale ma bardzo praktyczne szafki, więc z łatwością można tam pomieścić wszelkie kosmetyki i nie tylko. To, czego brakuje mi najbardziej i w ogóle nie rozumiem jak może go nie być, to prysznic. Wanna jest ok, ale prysznic uważam za dużo praktyczniejszy, zwłaszcza przy wysokich temperaturach. Całkiem fajną rzeczą jest natomiast grzejnik elektryczny, który można sobie w każdej chwili włączyć i na przykład podsuszyć pranie.


Ostatnim pomieszczeniem (poza sporym przedpokojem) jest oczywiście sypialnia, która jest chyba nawet mniejsza od balkonu, ale bez problemu mieści spore łóżko, z bardzo wygodnym twardym materacem oraz dwie wąskie szafy. W tym pokoju również jest okno, ale wychodzące na taras łączący pokoje, więc nie można go odsłonić, żeby budziło nas wschodzące słońce. Świetnie się za to sprawdza, gdy chcemy przewietrzyć mieszkanie.

Na koniec pokażę Wam jeszcze jak mieszkają moje kosmetyki :)


Początkowo moje koszyczki z kolorówką zajęły łazienkę, ale już po pierwszym makijażu okazało się, że jest tam za ciemno, więc przeniosłam je do pokoju. Cała kolorówka idealnie mieści się w jednej szufladzie, a w szafce poniżej są pędzle. Jeżeli planuję większy makijaż, to wszystko wyciągam na stół, natomiast jeśli maluję się na szybko, to biorę tylko najpotrzebniejsze rzeczy i to z nimi przenoszę się na blat, oczywiście przodem do okna :)


Wiem, że ilość kosmetyków może się wydawać ogromna, ale wyjechałam z domu na co najmniej 3 miesiące, więc absolutnie nie uważam, że jest tu coś zbędnego :)

A jak się rysują Wasze plany wakacyjne? Namiot, hotel, czy pokoje do wynajęcia?

piątek, 23 maja 2014

Masło do ciała The Body Shop Raspberry

Witajcie Dziewczyny! 

Mam wrażenie, że nie było mnie tu bardzo długo, ale okazuje się, że wakacje nie są idealnym czasem na blogowanie, nawet tak rozwlekłe i mało intensywne jak moje ;)
Próbuję się poprawić i na początek przychodzę z produktem o typowo wakacyjnym zapachu, czyli malinowym masłem do ciała The Body Shop.
Od dłuższego czasu czytałam wiele pozytywnych recenzji o jakże popularnych masłach TBS, które wcześniej uważałam za ładnie pachnące gadżety bez właściwości pielęgnacyjnych. Po kilku wymianach komentarzy z innymi Dziewczynami doszłam do wniosku, że pora zaryzykować i dosłownie na własnej skórze przekonać się, czy rzeczywiście zasługują na swoją opinię. Przy okazji do koszyka wpadła też bananowa odżywka do włosów oraz baza pod makijaż z olejkiem z drzewa herbacianego, a jako gratis dostałam czarną kopertówkę z dwoma mini produktami, ale o nich innym razem ;)


Zacznę od tego, że pierwsze moje wrażenie pod względem samego sklepu i obsługi jest bardzo pozytywne, więc z pewnością jeszcze tam wrócę.
Opakowanie masła jest dokładnie takie jak lubię - zwykły płaski słoiczek z plastiku, idealnie prosty i funkcjonalny, jednak na początek ogromnym minusem jest cena. Zapłaciliśmy za nie prawie 13€ na promocji -20%, a jego regularna cena to 16€, czyli ponad 60zł, co dla mnie jest absurdalną kwotą za 200ml produktu do ciała. Normalnie nigdy bym się na nie nie zdecydowała, ale blogi potrafią być naprawdę kuszące ;) jest to poniekąd dowód, że moje komentarze w stylu czuję się skuszona są szczere ;)


Konsystencja też jest dokładnie taka, jak lubię - gęsta i treściwa, a masło nabrane na dłoń w ogóle nie spływa. Podczas aplikacji całkiem nieźle się rozprowadza, ale ze względu na jego gęstość zawsze wolę go dołożyć i zostawić grubszą warstwę na ciele, niż bawić się w roztarcie, co niestety skutkuje średnią wydajnością.


Oczywiście najważniejsza kwestia, to działanie, które rzeczywiście jest bardzo dobre. Masło nie wchłania się do końca i zostawia lekką tłustą warstwę na ciele, ale dla mnie to jest plus. Poza tym bardzo dobrze nawilża i świetnie poradziło sobie z bardzo suchą skórą, chociaż przy bardzo bardzo suchej, czyli takiej przesuszonej i wręcz swędzącej (taa moja skóra zawsze ciekawie reaguje na zmiany klimatu i wody :/ ) potrzebowało dodatkowego wsparcia w postaci olejku nakładanego zaraz po kąpieli, a przed jego aplikacją. 
Muszę tu zaznaczyć, że po raz pierwszy spotkałam się z tak dobrze nawilżającym produktem o mocno naturalnym składzie. Na mojej skórze nie sprawdzają się solo żadne czyste masła, ani ich naturalne mieszanki.


Jedynym minusem tego produktu, oczywiście pomijając cenę, jest jego słaba wydajność. Moje 200ml wykończę w sobotę, po równych 3 tygodniach od otwarcia. Masło używam codziennie wieczorem, czasami nawet dwa razy dziennie, ponieważ we Francji moja skóra potrzebuje porządnego i częstego nawilżania. W przeciwnym wypadku jest matowa, sucha i zaczyna swędzieć na łydkach. Nie uważam jednak, że jakikolwiek inny produkt poradziłby sobie lepiej i mogłabym używać go tylko co drugi dzień. Mimo wszystko uważam, że 3 tygodnie to bardzo mało. Jeszcze nigdy nie zużyłam żadnego balsamu tak szybko. A Wy?


To jeszcze kilka słów o zapachu, który jest niesamowity. Wszystkie masła The Body Shop pachną pięknie, naturalnie i bardzo intensywnie, również jeszcze przez jakiś czas po aplikacji. Jest to niewątpliwie ich wielka zaleta, aczkolwiek moją malinową wersję używam niecały miesiąc, a już nie reaguję na nią tak pozytywnie jak na początku;) Zapach się troszeczkę nudzi i przy ciągłym obcowaniu z nim zaczynam wyłapywać ciut inne nuty, które nie podobają mi się tak bardzo jak na początku. Nie uważam tego jednak za wadę samego produktu :)


Podsumowując:
Czy do niego wrócę? Nie wiem, ale tylko ze względu na cenę i pewne porównanie. W moim przypadku to masło nawilża i zostaje na skórze dokładnie tak samo, jak balsamy z Neutrogeny, które kupuję za mniej niż 30% ceny produktu TBS. 
Dlaczego więc mam wątpliwości? A to dlatego, że ogromna przewaga masła z The Body Shop to jego dobry, w dużym stopniu naturalny skład i brak parafiny.
Czy jest warte ceny? Moim zdaniem absolutnie nie, ale z drugiej strony jeszcze nie spotkałam takiego zestawienia naturalności i dobrego nawilżenia, więc kiedyś na pewno znów będzie moje :)
Czy polecam? Oczywiście! Polecam to masło każdemu, kto ma ochotę wydać ponad 15€ na zwykły balsam nawilżający, a reszcie sugeruję dopisać je na najbliższą listę prezentów ;)

Jestem bardzo ciekawa, czy Wy miałyście to masło i jak się u Was sprawdziło oraz jakie inne produkty polecacie z TBS?

wtorek, 20 maja 2014

Dalsza walka o ładne paznokcie - lakiery z odżywką 2w1

Na moim blogu już kilka razy pojawiły się posty o walce o ładne, a przede wszystkim zdrowe paznokcie, do których zostawię linki na końcu posta. W ciągu ostatnich trzech miesięcy bardzo mocno utwierdziłam się w przekonaniu, że w ogóle nie służy mi formaldehyd oraz moja naiwność / głupota / nie uczenie się na błędach i tak dalej, długo mogłabym wymieniać ;) Przez ten czas kilkakrotnie użyłam odżywek na nim opartych i za każdym razem efekt był taki sam - natychmiastowa tragedia oparta przede wszystkim na rozdwajaniu się paznokci i ich osłabieniu. Szybko się jednak okazało, że znalezienie dobrej odżywki bez tego składnika jest bardzo trudne. Przejrzałam wiele stron, recenzji i rankingów i najlepszą opcję znalazłam w swojej toaletce, a była nią odżywka z p2. Marka ta ma całą nieźle rozbudowaną linię z produktami do paznokci, w skład której wchodzą między innymi przeróżne odżywki bez formaldehydu, a także produkty kolorowe, które mają za zadanie również odżywiać i to o nich chcę Wam dziś napisać po tym przydługim wstępie ;)


Zatem do rzeczy. Zdecydowałam się na 3 różne produkty, które przez jakiś czas miały mi zastąpić inne lakiery i w sumie udało się - jeśli przez ostatnie trzy tygodnie malowałam paznokcie, to tylko nimi.

Pierwszy produkt pochodzi z serii Rich Care + Color i mam go w kolorze rozbielonej pistacji, czyli 040 so fresh. Lakier ma za zadanie pielęgnować i odżywiać nasze paznokcie oraz nadawać im kolor, a to wszystko przy formule pozwalającej naszym paznokciom oddychać. Do wyboru jest 5 kolorów, a każdy z nich jest bardzo delikatny i rozbielony. Skład, więcej informacji oraz kolory tutaj.
Do pełnego krycia potrzebne są 3 warstwy, ale lakier nakłada się bardzo przyjemnie i całkiem szybko schnie. Trwałość każdego z tych lakierów jest u mnie bardzo przyzwoita. Na normalnych paznokciach wytrzymują koło 4 - 5 dni, natomiast na tych najsłabszych i najcieńszych widzę niedoskonałości na końcówkach już kolejnego dnia, ale u mnie to teraz normalne.


Kolejny lakier wchodzi w skład serii Perfect Look Beauty Nails i wybrałam kolor 020 rose touch. Ten produkt to mój absolutny faworyt, chociaż nigdy nie lubiłam takiego wykończenia i efektu. Producent obiecuje nam efekt żelowych paznokci wyglądających jak zaraz po manicure i poniekąd się z tym zgadzam. Efekt jest bardzo delikatny, naturalny i przede wszystkim elegancki. Krycie można stopniować - pierwsza warstwa delikatnie wyrównuje kolor płytki, a druga daje efekt delikatnego frencza. Na zdjęciu mam 2 i chociaż niewiele widać, to da się zauważyć efekt o którym wspominam - kolor jest ładny, delikatny, a końcówki estetycznie widoczne. Dostępne kolory i reszta informacji tutaj.


Ostatni lakier to małe rozczarowanie ze względu na trudności w aplikacji. Pochodzi z serii Nail Foundation Total Repair, a mój kolor to 030 skin. Lakier ma odżywiać, kryć oraz stanowićj mechaniczną tarczę ochronną. W praktyce konsystencja jest jakby kredowa - trochę sucha, trochę wodnista, przez co pigment nierówno się rozkłada i na jednym paznokciu jedna warstwa wygląda lepiej niż na innym trzy. Na zdjęciu mam 3 warstwy, które zaskakująco szybko wyschły, ale były zbyt grube, więc na 2 paznokciach mam małe bąbelki. Informacje od producenta tutaj.


Podsumowując: do tej pory wszystkie 3 produkty nieźle się spisują - jestem zadowolona z efektów jakie dają oraz nie zauważyłam żadnej szkodliwości na mojej płytce, za co wielki plus. Działania odżywczego jeszcze nie zauważyłam, ale na to jest oczywiście za wcześnie. W najbliższym czasie zamierzam kontynuować kurację i przez około miesiąc regularnie używać tylko tych lakierów, a po tym czasie na pewno opowiem Wam o efektach, o ile takie będą :)

Jakie jest Wasze zdanie na temat produktów do paznokci 2 w 1? Możecie mi polecić inne podobne produkty?

I jeszcze poprzednie posty w tym temacie:
część 1
część 2
część 3

poniedziałek, 19 maja 2014

Lush Angels on bare skin

Pogoda dziś nie rozpieszcza - od rana mżawka i pełne zachmurzenie, co skutecznie zniechęca do wystawienia nosa za drzwi. W związku z tym przejrzałam starsze zdjęcia i przychodzę do Was z moją opinią na temat jednego z kosmetyków bardzo popularnych w blogsferze, o którym pewnie bym nawet nie wiedziała z innego źródła, czyli czyściku do twarzy Lush Angels on bare skin.


Na dobry początek skład:
Skład: Ground Almond (Prunus Dulcis), Glycerine, Kaolin, Water (Aqua), Lavender Oil (Lavandula Augustifolia), Rose Absolute (Rosa Damascena), Chamomile Oil (Anthemis Nobilis), Tagetes Oil (Tagetes Minuta), Benzoin Resinoid (Styrax Benzoin), Lavender Flowers (Lavandula Augustifolia), *Limonene, *Linalool
* Occurs naturally in Essential Oils.


I jeszcze kilka informacji technicznych:
cena około 10€ za 100g
dostępność w Polsce znikoma, wydaje mi się, że Lush jeszcze nie otworzył u nas stacjonarnego sklepu, więc pozostają zagraniczne strony internetowe i salony w Anglii, Niemczech czy Włoszech, czyli wakacyjne polowanie ;)



Przechodząc do sedna, czyli mojego zdania na jego temat muszę przyznać, że mam co do niego mieszane uczucia

Plusy:
super skład
+ dobrze oczyszcza
+ oryginalna forma
+ nie wysusza*
+ radzi sobie z dziennym makijażem, oczywiście bez oczu
+ polityka i założenia firmy

Minusy:
- niewygodna formuła, a przez to
- konieczność rozrabiania przed każdym użyciem, co znacznie zmniejsza komfort użytkowania i wydłuża czas wieczornej pielęgnacji oraz
- jest trudny do zmycia jeżeli nie używamy go pod prysznicem - mnie ciągle wchodzi we włosy
- *po jego użyciu muszę użyć kremu nawilżającego, bo lekko ściąga mi skórę, chociaż często czytałam, że dziewczyny z suchą skórą już nie potrzebują dodatkowego nawilżenia.
- cena
- dostępność


Podsumowując cieszę się, że miałam okazję go wypróbować i uważam, że jest to bardzo dobry produkt do wieczornego oczyszczania twarzy, ale ze względu na stosunkowo trudne użycie i jego wysoką cenę raczej nie planuję powrotu. Na jego niekorzyść przemawia też fakt, że podobny produkt można przygotować sobie samemu i prawdopodobnie tak zrobię w najbliższym czasie ;)

Miałyście ten produkt? Jak się u Was sprawdził? A może możecie mi polecić inne produkty must have z Lush?
 
Przepraszam za jakość zdjęć, ale nie miałam ze sobą aparatu, a chciałam je zrobić jeszcze przed użyciem, więc musiała wystarczyć kamera :)

piątek, 16 maja 2014

Moje sprawdzone sposoby na piękną opaleniznę

Z tego co wiem pogoda w Polsce nie rozpieszcza, ale mam nadzieję, że już niedługo się to zmieni, a Wam przydadzą się mini recenzję produktów do i po opalaniu, które dziś przygotowałam.
Wszystkie przedstawione produkty to taki must have mojej letniej kosmetyczki zarówno na wakacjach, jak i wtedy, gdy spędzam lato w domu. Zatem zapraszam Was dalej, nawet tylko po to, żeby pooglądać kilka zdjęć w pełnym słońcu ;)


Na początek oczywiście ochrona przeciwsłoneczna. Moja skóra opala się bardzo łagodnie, od razu na brąz i muszę się naprawdę napracować, żeby się poparzyć na słońcu, więc filtr 20 w zupełności wystarcza, ale z tej serii dostępne są również filtry 30 i 50. Mleczko z filtrem Avene ma bardzo wygodne opakowanie z praktycznym aplikatorem o pojemności 200ml, a zapłaciłam za niego 13€ (niestety nie wiem, czy jest dostępne w PL). 


Produkt ładnie się wchłania i ma przyjemny zapach, a do tego jest very odporny na wodę, niekomodogenny i odpowiedni dla alergików. Psikacz działa bez zarzutu dozując taką ilość mleczka, jak na powyższym zdjęciu w sposób bardzo skoncentrowany, bez rozbryzgu na całe otoczenie, za co wielki plus.


Chociaż poprzedniego produktu można użyć również do twarzy, to zwykle przy pełnym słońcu wybieram coś mocniejszego, a obecnie jest to krem z filtrem 50 dla dzieci z Hipp. Kosmetyk zapakowany jest w poręczną tubkę z pompką, a kupiłam go w Niemczech za około 5€. Wydaje mi się jednak, że w tym roku widziałam go też w polskich Rossmannach. 



Jest to świetny kosmetyk na plażę i w wolny dzień, który lekko bieli cerę i długo się wchłania, ale za to odczuwalnie nawilża. Dawniej zdarzało mi się go używać również pod makijaż i było ok, ale solo spisuje się lepiej, podobnie jak podkłady lepiej współgrają z moją nowością, ale o tym innym razem ;)


Przez ponad 5 lat w ogóle się nie opalałam - nie tyle stosując wysokie filtry, co w ogóle unikając słońca. Skończyło się to tym, że gdy w zeszłym roku chciałam złapać odrobinę koloru, za nic mi to nie wychodziło. Z pomocą przyszedł internet i produkt z Ziaji. Jest to olejek o czekoladowym zapachu, który ma na celu przyspieszyć opalanie oraz sprawić, że od początku nasza opalenizna będzie brązowa, a nie czerwona. Świetnie się sprawdza zwłaszcza używany na wchłonięty krem z filtrem. 
 

Opalenizna pojawia się szybciej i rzeczywiście ma ładny odcień, chociaż z tym sama nigdy nie miałam problemów - opalam się na miodowy brąz, nigdy nie na odcienie różu ;) Dodatkowym plusem jest lekkie nawilżenie i śmieszna cena około 10zł.


Na koniec kosmetyk wykańczający. Gdy już złapię odrobinę koloru lubię stosować kosmetyki rozświetlające, które pięknie go podkreślają i upiększają. W tym celu bardzo dobrze sprawdza się balsam z Lirene, który jest właściwie przezroczystym żelem o zerowych właściwościach nawilżających, ale za to przepełniają go złote drobinki, które pięknie mienią się w słońcu podkreślając kolor skóry. 

 
Świetną alternatywą jest złoty olejek z Nuxe, który moim zdaniem ma ładniejszy odcień, dyskretniejsze drobinki, rzeczywiste właściwości nawilżające i dużo wyższą cenę, ale ja lubię stosować olejki na mokre ciało zaraz po kąpieli i nadmiar wycierać ręcznikiem, co trochę mija się z celem, więc zawsze wybieram wersję klasyczną, a ta z drobinkami od dłuższego czasu czeka nieotwarta ;)

Nie tylko aparat nie mógł się zdecydować, na co łapać ostrość ;)




To na tyle z części kosmetycznej, ale pokażę Wam też kilka zdjęć z backstage'u ;)


Muszę przyznać, że dziś bawiłam się zaskakująco dobrze robiąc zdjęcia do postu :) Woda chociaż bardzo zimna, to i tak była idealna i upragniona, więc przez cały czas starałam się mieć z nią chociażby najmniejszy kontakt ;) 


Miałam też okazję obserwować dwa malutkie kraby jedzące wodorosty :D


Chętnie poczytam, czy macie odpowiedniki kosmetyków, które dziś przedstawiłam, a które są Waszymi ulubieńcami i must have na lato :)