piątek, 29 sierpnia 2014

Lips on Top by Celia

Niedawno do oferty polskiej marki Celia dołączył nowy produkt do ust, jakim są pomadki w kredce Lips on Top Chubby lipstick. Pierwszy raz spotkałam się z nimi u CallMeBlondie i po jej poleceniu sama zdecydowałam się jedną z nich podczas ostatniej wizyty w Polsce. 


Ogólnie oferta kolorystyczna nie jest zbyt duża - tylko 10 odcieni, ale znajdziemy w niej kolory zarówno intensywne, jak i stonowane, naturalne. Oczywiście kolory ze zdjęcia poniżej nijak się mają do rzeczywistości...

Zdjęcie ze strony topdrogeria
Jeśli chodzi o usta, to jestem fanką szminek w mocnych, intensywnych kolorach. Gdy chcę coś delikatniejszego, to zwykle decyduję się na błyszczyk lub samą pomadkę ochronną. W tym przypadku zdecydowałam się na kolor typu nude, bo ciemniejsze kolory z oferty Celii bardzo przypominają te, które już u siebie mam od innych marek.


Mój kolor to niewiele mówiący numer 2 i jak zaraz będziecie mogli zobaczyć, w ogóle nie jest podobny do zdjęć reklamowych. Jego cena to około 11zł, a dostać je można głównie w sieci oraz małych osiedlowych drogeriach. 


Opakowanie jest proste, plastikowe, średniej jakości, ale przy tym jest bardzo praktyczne i mimo częstych podróży nie uległo uszkodzeniu. 


Kolor to taki ciemny różowy nude, trochę podobny do GR Velvet Matte nr 2. Pomadka jest dość mocno napigmentowana i już pierwsza warstwa zostawia ładny, równy kolor na ustach. Samo malowanie też należy do przyjemnych. Sztyft jest odpowiednio miękki, kremowy i lekko sunie po ustach. Zapach jest kosmetyczny, pudrowy, ale na ustach nie jest wyczuwalny. Trwałość standardowa w kierunku dobrej, czyli bez jedzenia, zwłaszcza tłustego, wytrzymuje około 4 godzin. Wykończenie jest nie tyle błyszczące, co jakby mokre matowe, o ile ma to jakoś sens ;) Pomadka w ogóle nie wysuszyła moich ust.


Kredka Lips on Top bardzo przypadła mi do gustu, zwłaszcza ze względu na przyjemną aplikację i niezłą trwałość więc chętnie przygarnę kolejny kolor.
Jeśli dobrze mi się wydaje, to w ofercie jest jeden pomarańczowy odcień i to na niego z pewnością skuszę się następnym razem.

Ocena 4/5

Znacie? Zainteresowała Was? I co w ogóle myślicie o marce Celia, która ostatnio całkiem nieźle wychodzi na przeciw trendom i młodym kobietą?

środa, 27 sierpnia 2014

Niekosmetycznie - Birkenstock model Gizeh

Z tego co czytam na Waszych blogach i w komentarzach lato w Polsce dobiega końca, co bardzo mi się nie podoba. Dziś jednak bez narzekania ;) u mnie pogoda nadal rozpieszcza, a ja nie rozstaję się z sukienkami i odkrytymi butami, a konkretnie japonkami Birkenstock, o których będzie dzisiejszy post. Ot tak, przekornie, na koniec lata ;)



Buty kupiłam przypadkiem, we Francji, a model, na który się zdecydowałam to proste japonki Gizeh w odcieniu Graceful Pearl White, czyli moim zdaniem jasny perłowy beż ;)


Zacznę od tego, że moje stopy to istna masakra ;) Są bardzo szczupłe i mają dość wysokie podbicie, a przede wszystkim są bardzo niskie i delikatne. Obcierają mnie każde buty. Poza tym nie mogę nosić klapek, bo wszystkie są zbyt szerokie i stopa wyskakuje mi przodem, a do innych odkrytych butów muszę nosić żelowe wkładki, żeby palce nie wyjeżdżały przed podeszwę... ;) I tak do tej pory tylko jedna para butów nie zrobiła mi najmniejszej krzywdy i są to właśnie japonki Birkenstock.


Buty wykonane są oczywiście ze skóry, a to, co je wyróżnia to profilowana podeszwa, która ma zapewnić najwyższy poziom komfortu naszej stopie. I absolutnie się z tym zgadzam, bo rzeczywiście komfort ich noszenia pod względem nie tylko podeszwy jest bardzo wysoki i z przyjemnością mogę w nich przechodzić cały dzień. Poza tym największym plusem dla mnie jest jednak regulowany pasek. I to porządnie regulowany, chociaż czasami brakuje mi jeszcze jednej dziurki... ;) Sam wierzch jest dość daleko zakończony i otacza większość stopy, dzięki czemu ta porządnie się trzyma i nie zmienia położenia w bucie. Dużym zaskoczeniem był też dla mnie fakt, że w ogóle nie obtarł mnie pasek między palcami, a tego byłam właściwie pewna.


Buty są bardzo solidnie wykonane, a szczegóły świetnie dopracowane, jednak ich walory estetyczne to kwestia dyskusyjna. Jednym się podobają, inni nigdy nie założyli by ich poza własnym podwórkiem. Jeżeli o mnie chodzi, to w ogóle nie podobają mi się klasyczne klapki, ani cześć sandałów, ale model który wybrałam już zdecydowanie tak. Oczywiście nie uważam, że są śliczne, eleganckie czy seksowne, ale ładnie wyglądają na stopie i sprawdzają się do większości wakacyjnych stylizacji.


Cena większości popularnych modeli Birkenstock waha się w okolicach 200zł i często można dostać je na promocjach. Mój model kosztował 55€.


Podsumowując jestem z nich bardzo zadowolona i gorąco Wam je polecam :)



A teraz najważniejsze, czyli koniecznie napiszcie, jakie jest Wasze zdanie na ich temat i jakie są Wasze ulubione buty na lato :)
 

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

IKOS ziemia egipska

Dziś pora rozprawić się z recenzją kosmetyku, do którego ciągle mam mieszane uczucia. Z jednej strony go bardzo lubię, z drugiej okazał się lekkim rozczarowaniem, z jednej strony był w ulubieńcach i bardzo często po niego sięgam, z drugiej trudno nam się współpracuje i tak dalej... Mowa oczywiście o kultowej Ziemi Egipskiej marki IKOS, którą mam w odcieniu jaśniejszym, czyli naturalnym EE1.


Na początek opakowanie, czyli zgrabna brązowa puderniczka z dużym lusterkiem, przy zakupie dodatkowo zapakowana w ofoliowany kartonik z ulotką. Niestety moim zdaniem jakość plastiku pozostawia wiele do życzenia, zwłaszcza biorąc pod uwagę cenę produktu, czyli 33€ za 13g. Przyjemnym dodatkiem jest delikatny i bardzo naturalny zapach słodkiej czekolady.


Dużym zaskoczeniem była dla mnie jej forma. Zawsze mi się wydawało, również po zmacaniu testerów, że ziemia egipska jest twardym, wypiekanym produktem, a tu niespodzianka! Okazało się, że jest bardzo miękka, łatwo pyli i bardzo dobrze nabiera się nawet na najdelikatniejszy pędzel. Jeśli dodać do tego bardzo mocną pigmentację to plamy gotowe i tak było ze mną za pierwszym razem ;)


Wybrałam wersję dla blondynek ze względu na znacznie jaśniejszy kolor niż alternatywnej wersji medium. Sam kolor jest ciepły i niestety nie ma się co oszukiwać, trochę pomarańczowy. Do tego wykończenie nie pozostawia widocznych drobinek, ale jest delikatnie rozświetlające. I tu mam pewne wątpliwości, które może pozwolicie mi rozwiać, a chodzi mi o najlepsze zastosowanie ziemi egipskiej. Moim zdaniem w ogóle nie nadaje się do typowego konturowania. Początkowo chciałam jej jednak używać do opalenia cery, ale wydaje mi się, że przez ten kolor nie wygląda to całkiem naturalnie... Obecnie używam jej do czegoś pomiędzy. Zaczynam konturowanie od różu NYX w kolorze taupe, a potem luźno go rozcieram ziemią na sporej części twarzy, zdecydowanie unikając jej środka ;)


Co jeszcze? Trwałość, z którą jest różnie. Ziemia IKOS nałożona na puder jest łatwa do roztarcia, ale też starcia - wystarczy przejechać dłonią po twarzy żeby sporo zostało na palcach. Nałożona natomiast na sam podkład jest bardzo trwała, ale znów trudno ją rozetrzeć i łatwo o plamy. Łatwo z nią nie jest ;)

NYX blush Taupe, IKOS w kolorze naturalnym i W7 Honolulu

Trochę ponarzekałam, ale tak jak wspomniałam ogólnie bardzo lubię ten produkt i uważam, że jest świetny na lato. Podstawą jest umiar i opanowanie aplikacji, a potem jest już z górki. Dobrze nałożona ziemia egipska ładnie ociepla cerę, nadaje zdrowy opalony look i pomaga w konturowaniu, uważam jednak, że jest trochę przereklamowana.

Ziemia egipska nałożona delikatną warstwą na puder dużym jajeczkiem RT Blush Brush


A jakie jest Wasze zdanie na temat ziemi egipskiej? Używacie kosmetyków tego typu?

sobota, 23 sierpnia 2014

Uriage woda termalna

Wiem, że o tym produkcie powiedziane było już chyba wszystko, ale niedawno zrozumiałam, jak ważna jest dla mnie woda termalna, więc dorzucę jeszcze moje trzy grosze ;)


Moją przygodę z wodami termalnymi zaczęłam od Avene, która miała być cudownym i niezbędnym kosmetykiem, a okazała się praktycznym gadżetem. Świetnie sprawdzała się do ukojenia skóry po depilacji czy też odświeżenia i ochłodzenia w czasie treningu, ale opisywanych cudów nie zauważyłam, więc przerzuciłam się na inne, tańsze wody typu Evian. Później popularna stała się woda Uriage, która znów miała być najlepsza i niezastąpiona. Długo byłam nieugięta, a teraz...


Ta mała jest do torebki i nie ruszam się bez niej przy temperaturze powyżej 28 stopni. Ta w środku to chyba specjalna edycja na lato, już wykończona, a po prawej część świeżego zapasu ;) 


To, co na pewno wyróżnia wodę Uriage na tle innych, to bardzo wysoka zawartość minerałów, która wynosi aż 11.000 mg/l, a u Avene tylko 207 mg/l. Wielokrotnie też czytałam, że całkowicie się wchłania, ale sama tego nie zauważyłam. Jeśli spryskam nią rozgrzaną skórę, to rzeczywiście po chwili jej nie ma, ale na przykład w na twarzy utrzymuje się podobnie jak inne wody. Teraz zastosowanie, polecane przez producenta w formie zdjęć z opakowania ;)


Sama używam jej podczas i po opalaniu, po depilacji, do odświeżenia twarzy czy schłodzenia ciała oraz przede wszystkim do nawilżenia oczu! W tej roli spisuje się o wiele lepiej, niż jakiekolwiek krople i przynosi ulgę oczom wysuszonym klimatyzacją, wiatrem czy soczewkami. Już tylko dlatego jest to dla mnie absolutny must have :)


Cena wody 300ml w Polsce to 30 - 60zł w zależności od apteki, a 150ml 15-30zł. Duża woda wystarcza mi na miesiąc bardzo intensywnego używania lub 3 - 4 zwykłego.

A jakie jest Wasze zdanie o wodach termalnych? Używacie? A jeśli tak to jak?

piątek, 22 sierpnia 2014

Clinique Moisture Surge CC cream

Jednym z moich ulubieńców lata i już wiem, że nie tylko jest krem CC od Clinique, a konkretnie Moisture Surge CC cream. Kupiłam go przede wszystkim ze względu na wysoki filtr SPF30, zadowalające krycie i dość ciemny kolor, który idealnie pasuje do mojej letniej opalenizny na ramionach czy dekolcie.


Opis producenta, który jest bardzo obiecujący:
Jeden krok do promiennego blasku: produkt nawilża, wygładza i chroni. Lekka formuła natychmiast poprawia koloryt skóry. Matowa, szara cera staje się jaśniejsza i rozświetlona. Ziemista, żółta - promienieje, a zaczerwienione plamy ulegają redukcji. Niedoskonałości są natychmiast korygowane, dzięki czemu twarz zyskuje nieskazitelny wygląd. Beztłuszczowa formuła nawilżająca oraz ochrona przeciwsłoneczna sprawiają, że skóra na długo zachowuje zdrowy wygląd. 

Świetną sprawą było wypuszczenie przez markę miniatury o pojemności 15ml, którą kupiłam w cenie 7€. Taka ilość produktu najlepiej się sprawdza gdy chcemy go tylko wypróbować lub zabrać ze sobą na urlop, za co wielki plus. Natomiast pełną wersję kremu można dostać między innymi w Douglasie, w cenie 140zł za 40ml.


Odkąd odkryłam filtry LRP (tu więcej) to prawie każdy podkład świetnie sprawdza się latem, jednak czasami potrzebuję czegoś szybkiego, 2w1, zwłaszcza przy gorszej pogodzie i tu wybawieniem miał być on ;) Oczekiwania miałam duże, ale CC cream od Clinique sprostał większości z nich.


Ogólnie jest to bardzo dobry produkt i chętnie po niego sięgam, jednak nie jest bez wad. Na plus jest na pewno gęsta konsystencja, która świetnie rozprowadza się na cerze. Dyskusyjny jest kolor i ich wybór. Dostępne są trzy odcienie: light, light / medium i medium, więc powinno być nieźle. Mój odcień, jednak to ten środkowy, który jest utrzymany w tonacji typowo neutralnej, beżowej. Z jednej strony jestem z niego bardzo zadowolona (w końcu chciałam produkt na lato, gdy jestem opalona), z drugiej będzie on sporym rozczarowaniem dla wielu kobiet, bo jest po prostu ciemny
Podkład świetnie się nakłada zarówno gąbką, jak i pędzlem, ale niestety po aplikacji palcami zostawia tłustą, błyszcząca warstwę. W przypadku mojej mieszanej cery nie obędzie się też bez przypudrowania. Poza tym nie wysusza, a nawet zgodnie z zapewnieniami producenta lekko nawilża i po aplikacji zostawia wrażenie odżywionej, zadowolonej cery. Niestety w moim przypadku problemem jest trwałość. Ze względu na swoje mokre wykończenie dość szybko się błyszczy i konieczne jest ponowne przypudrowanie, pierwsze po około 3 godzinach. 
Krycie jest lekkie - średnie, ale jak dla mnie wystarczające. Podkład ładnie wyrównuje koloryt, nieźle się stapia, jednak czasami mam wrażenie, że nie zakrywa zaczerwienień. 

Sam podkład w górnym lewym rogu, przypudrowany poniżej, a po prawej z brązerem
Podsumowując bardzo się polubiliśmy, chociaż szału nie ma, ale patrzę przez pryzmat Double Wear, którego nic nie pokona ;) Dla mnie jest to świetny produkt na szybko, którego używam gdy zaraz mam wyjść, lub zwyczajnie nie chce mi się malować ;) Przede wszystkim myślę, że dużo lepiej sprawdziłby się na cerach suchych, niż mieszanych. Czy polecam? tak, zwłaszcza miniaturę ;)

A Wy lubicie europejskie BB i CC kremy? A może znacie ten? Koniecznie podzielcie się wrażeniami! :)
Miłego weekendu!

środa, 20 sierpnia 2014

Niekosmetycznie - Monako

Bonjour!

Francja, La Ciotat, Lazurowe Wybrzeże...
Znów jest środek nocy, w słuchawkach nocny program Antyradia, uwaga skupiona na, a nie to nie o tym ;) więc to chyba dobra okazja, żeby wrzucić coś innego
To miejsce jest idealną bazą do jednodniowych wypadów wzdłuż Lazurowego Wybrzeża, które jest równie piękne co fascynujące. Najpopularniejsze kierunki tutejszych wypraw to oczywiście Nicea, Cannes czy Saint Tropez, ale my, za radą tubylców postawiliśmy głównie na mniej oczywiste miejsca. 
Pierwszym celem było Monako.


Całe miasto - państwo zajmuje zaledwie 4km linii brzegowej Morza Śródziemnego, dzięki czemu można je nieźle poznać już w jeden dzień. Zwiedzanie ułatwiają też wielopoziomowe, nieprawdopodobnie kręte ulice i tunele, na których ciągle gubi się nawigacja ;)


To, co najbardziej rzuciło mi się w oczy to zagęszczenie. Powierzchnia Monako to niecałe 2km kwadratowe, które wypełnione są prawie w 100% różnorodnymi, wysokimi i bardzo wysokimi budynkami mieszkalnymi, z których praktycznie każdy jest inny i unikalny. Niesamowita jest też panorama miasta, które stanowi łącznik między górami a morzem.


Obowiązkowe punkty wycieczki to pałac oraz sławne kasyno. Ten pierwszy (na zdjęciu wyżej) największe wrażenie zrobił lokalizacją na wzgórzu i pięknym parkiem nad samym morzem. Po wyjeździe z Francji właśnie tego będzie mi brakować najbardziej - widoku morza gdzieś na końcu niepozornej uliczki w centrum miasta. Kasyno to natomiast głównie przepych, ale z klasą.


Trzeba przyznać, że praktycznie całe miasto wygląda jak z pocztówek. Prawie wszystkie budynki są w idealnym stanie, jest bardzo czysto, a reklamy nie rzucają się z każdej strony. Ogólne wrażenie to łał, chociaż nie jest to miejsce, w którym chciałabym mieszkać ;)

Ostatnio doszłam też do wniosku, że uwielbiam kaktusy ;)

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Vence, czyli niewielkie miasteczko między Cannes a Niceą, które jest jednym z piękniejszych miasteczek warownych w okolicy. Położone jest malowniczo na wzgórzu z zachowanymi murami obronnymi. Nazywane jest Średniowieczną perłą Lazurowego Wybrzeża.


Sama starówka dostępna jest wyłącznie dla pieszych. Do dziś zachowała swój pierwotny układ z bardzo wąskimi uliczkami i zabytkowymi budynkami, a spacerowanie po niej jest niesamowite. Wiele fasad jest nieotynkowanych, większość bardzo zadbana, a stojąc na środku alejki można jednocześnie dotknąć dwóch naprzeciwległych budynków.


Niestety w tym przypadku reprezentatywna była tylko starówka ;)

Prawdę mówiąc niesamowitą wyprawą jest już sama podróż między jednym miastem a drugim. Drogi są świetnej jakości, wokół piękne widoki gór, a co jakiś czas pojawia się morze. Nawet niedziałająca klimatyzacja w wynajętym rocznym Mercedesie nie psuła nastroju co za porażka!!..., otwarte okno i czapka dały radę ;)


Za dwa tygodnie kolejny wypad za miasto. Możecie mi polecić jakieś mało popularne kierunki w okolicach Prowansji?
Dajcie też koniecznie znać jaką formę podróżowania i zwiedzania Wy lubicie najbardziej :)
Miłego dnia!

niedziela, 17 sierpnia 2014

Ulubieńcy LATA kolorówka!

Czyli to, co lubię najbardziej ;) 

Zbierałam się do tego postu od prawie miesiąca, nie mogąc się zdecydować co wybrać, aż w końcu  zdecydowałam, że pokażę Wam wszystkie kosmetyki, po które sięgałam najczęściej i najchętniej, w ciągu ostatnich 2 miesięcy. Tak, mam problem z podejmowaniem decyzji ;) Niektóre produkty to nowości w mojej kosmetyczce, inne znam i uwielbiam już od dawna, ale wszystkie bez wyjątku świetnie sprawdzają się zwłaszcza latem.
Dodam tylko, że każdy z tych kosmetyków przetestowałam w najtrudniejszych warunkach. Wszystkich używałam przy temperaturach powyżej 30 stopni, większość podczas ponad godzinnych biegów (nawet w lekkim deszczu), a niektóre nawet w wodzie (basen, morze), a to wszystko dla rzetelnej recenzji ;)


Twarz miała wpisywać się w letnie klimaty, zachowując przy tym wysoką ochronę antyUV i trwałość.

Bourjois Bronzing Primer - czyli świetna baza brązująca w kremie (musie?), którą używam jako brązer zarówno solo, jak i do podbicia koloru produktów w kamieniu. Bardzo dobry produkt, a więcej na jego temat tutaj.
Vichy Capital Soleil BB. Pod każdym postem z podstawową wersją tego filtra pisałam, że za Vichy nie przepadam i mimo wszystkich zachwytów wokół nie dam się na niego skusić i pozostanę przy moich LRP (tu o nich więcej). Poniekąd zdania nie zmieniłam, bo podstawowa wersja nadal mnie nie kusi, ale tej nowej BB uległam już po pierwszym zmacaniu w aptece i nie żałuję. Coś więcej będzie, gdy tylko w końcu zrobię zdjęcia ;)
Bare Minerals Original - podkład mineralny w mocno żółtym kolorze, z świetnym efektem z daleka i fatalnym z bardzo bliska, a także wielu innych wadach i zaletach, które już kiedyś udało mi się zebrać w jedną niespójną całość, do przeczytania tu.
Ikos Ziemia egipska - początek był trudny, ale powoli się docieramy i chociaż spodziewałam się efektu wow, a nie wielu problemów głównie przy aplikacji, to teraz jest coraz lepiej i sięgam po nią z coraz większą przyjemnością. Przy okazji czy Wy też miałyście z nią problemy, zwłaszcza na początku?
 Clinique CC cream - to miniatura nawilżającego kremu CC o zadowalającym kryciu i dość ciemnym kolorze z filtrem SPF30, czyli coś na letni dzień lenia, gdy nie ma dużego słońca. Bardzo łatwy w użyciu, ale nie bez wad, więcej już wkrótce.
Kiko Cheeky Colour Creamy Blush - uwielbiam go już od pierwszego użycia i nic nie wskazuje na to, że mogłoby się coś w tym temacie zmienić. Łatwy w użyciu róż w pięknym i delikatnym kolorze. Więcej zachwytów tutaj.
The Balm Mary - Lou Manizer. Ostatnim produktem do twarzy jest kultowy już rozświetlacz, którego najczęściej używałam do oczu. Pięknie rozświetla i błyszczy, a do tego bardzo dobrze współpracuje z cieniami. W swojej podstawowej roli też świetnie się sprawdza, ale latem używam go rzadko, bo zwykle decyduję się na rozświetlające podkłady i dodatkowy blink jest zbędny.


Oczy poczuły jesień. Od niedawna znów ciągnie mnie do mocniejszych, ciemnych makijaży, ale nie zawsze się daję i często wracam do żywych intensywnych kolorów.

Maybelline Lasting Drama Gel Liner jest moim numerem jeden wśród produktów do kresek już od bardzo dawna, a wszelka konkurencja w ogóle mnie nie interesuje. Łatwo maluje się nim każdą kreskę, ma głęboki czarny kolor i świetną trwałość. Dla mnie ideał, a dla Was?
Misslyn Fabulous lashes mascara waterproof - to dla mnie maskara idealna, która w dodatku jest wodoodporna i najchętniej nosiłabym ją codziennie gdyby nie trudności w zmywaniu. Wytrzymuje praktycznie wszystko - od deszczu, przez łzy, po kąpiel w morzu. Źle znosi tylko tarcie ;)
Urban Decay Naked 3 - jej tu w ogóle miało nie być - bo taka nudna, bo taka nie na lato, bo dostanie osobny post... Nie zmienia to jednak faktu, że to po Naked 3 właśnie sięgałam ostatnio prawie codziennie, więc oto zasłużenie jest, a więcej na jej temat będzie już niebawem.
Technic Electric beauty - to idealna paleta na lato. W sumie nigdy nie używam jej samej, zwykle do zaakcentowania dolnej powieki, lub wewnętrznego kącika górnej, ale i tak nie wyobrażam sobie lata bez niej. Jest też idealna do rysowania kolorowych kresek, oczywiście w połączeniu z Duraline. 
p2 Forever intense - czyli mocno błyszczący, złoty cień w kremie, po który ostatnio sięgam najczęściej, ale prawdę mówiąc powinny się tu znaleźć wszelkie produkty tego typu, które mam w swojej kosmetyczce. Lubię je za możliwość użycia solo oraz jako bazy, za porządną trwałość i podbijanie koloru. 
Misslyn Intense volume mascara w kolorze brązowym - kolejny hit dla moich rzęs. Skusiłam się na nią po zachwytach nad poprzednikiem i jest jeszcze lepiej! Mimo brązowego koloru podkreśla moje rzęsy lepiej niż jakikolwiek czarny tusz, którego ostatnio używałam. Mocno pogrubia, wydłuża i co najważniejsze - podkręca i utrzymuje rzęsy w stanie jak po malowaniu przez cały dzień. W tej chwili mam w użyciu 3 różne, doskonałe tusze do rzęs i wszystkie są od Misslyn. Zdecydowanie polecam się zainteresować :)
Inglot Konturówka do powiek w żelu - czyli mój ostatni absolutny hit. Ma piękny kolor i niesamowitą trwałość, a rysowanie nim kreski to prawdziwa przyjemność. Szczegóły niebawem :)


Usta zostały zdominowane przez markę Golden Rose i mocny kolor lub delikatny błysk od Loreal.

Golden Rose Dream Lips Lipliner - to długotrwała matowa konturówka do ust w kolorze idealnej czerwieni, którą używam na całe usta, chociaż nie mogę jej też nic zarzucić w jej podstawowym przeznaczeniu.
Golden Rose Vision Lipstick - to ostatnia niezwykle udana nowość marki GR. Bardzo łatwo się nią maluje, również bez konturówki i pędzelka, jest kremowa i delikatna, nie wysusza, daje ładny połysk i wchodzi w wargi tak, że nawet po zjedzeniu wierzchniej warstwy kolor zostaje na kilka porządnych godzin. Jak dla mnie ma tylko jedną wadę, czyli nie jest matowa ;)
Golden Rose Velvet Matte nadrabia braki poprzednika, czyli jest mat! Poza tym piękny długotrwały kolor i pełen komfort w malowaniu i noszeniu. Więcej zachwytów i moje ulubione kolory tutaj
Loreal Caresse jest natomiast bardzo delikatną alternatywą dla poprzedników, gdy nie mam ochoty na nic mocniejszego, albo zwyczajnie nie chce mi się malować ust ;) Bardzo ją lubię i używam regularnie, a więcej na jej temat możecie przeczytać w tym miejscu.


Tak oto prezentuje się aż 18tka moich ulubieńców, których serdecznie Wam polecam nie tylko na lato. Wszystkie produkty są świetnej jakości i niestraszne im wysokie temperatury czy wilgotność powietrza. W sumie sporo się tego uzbierało, ale z drugiej strony ostatni post tego typu dotyczył kwietnia, więc chyba nie ma tak źle ;)

Chętnie poczytam Wasze opinie o moich hitach, a jeśli ich nie znacie, to pochwalcie się w komentarzach Waszymi makijażowymi ulubieńcami lata. Tak jakby moja chciejlista była niewystarczająco długa ;)

piątek, 15 sierpnia 2014

Essie Good to go i porównanie z Poshe

Moja przygoda z wysuszaczami lakierów do paznokci zaczęłam się ponad 2 lata temu od produktów Sally Hansen. Miałam zarówno Insta Dri w formie kropelkowej jak i Dry Kwik i z obu nie byłam zadowolona. Później zdecydowałam się na Essie good to go i jak na złość nie mogłam go dostać ani w Polsce, ani w Niemczech. Po pół roku poddałam się i kupiłam Poshe, z którego nadal jestem bardzo zadowolona. Skąd więc post o Essie? Z przypadku ;)


W między czasie moją kolekcję lakierów zasiliło kilka buteleczek lakierów Essie i prawdę mówiąc z żadnego z nich nie byłam rzeczywiście zadowolona. W ten sposób zupełnie przestałam się interesować good to go, oraz prawie nie zwracałam uwagi na resztę oferty marki i trzymałam się z dala przez prawie rok.
Niedawno znalazłam jednak w DM 3 świeżutkie buteleczki tego top coatu i zanim się zorientowałam wróciłam z jedną z nich do domu ;) 


Essie good to go jest typowym wysuszaczem, który ma za zadanie przyspieszyć wysychanie kolorowych lakierów oraz nadać im ekstra błysk. Pod tym kątem nie mam mu nic do zarzucenia, ale prawdę mówiąc uważam, że Poshe sprawdza się lepiej.


Po otwarciu jego formuła jest idealnie rzadka, dzięki czemu aplikacja jest bardzo wygodna i prawie przyjemna, gdyby nie dość intensywny zapach. Domyślam się jednak, że za niedługo potrzebny będzie rozcieńczalnik, dlatego też w tych aspektach również przyznałabym po punkcie więcej dla Poshe
Na korzyść Essie działa natomiast szerszy płaski pędzelek, ale wąskie dołączone do Poshe czy Seche nie sprawiają najmniejszych problemów przy aplikacji, więc tu po równo.



Pojemność i przede wszystkim cena również działają na korzyść konkurenta Essie - 14 do 13,5ml oraz 15 do 36zł. Teoretycznie dużym plusem jest dostępność good to go, ponieważ szafy marki możemy znaleźć w drogeriach Hebe i w Super Pharm, ale tak jak wspomniałam na początku, ja go tam jeszcze nie spotkałam, natomiast Poshe dostępny jest tylko przez internet.


Do tej pory bezsprzecznie wygrywa Poshe, jednak to Essie zrobił na mnie ostatnio ogromne wrażenie i myślę, że to jego kupię ponownie.
Moje paznokcie znów zaczęły się koszmarnie rozdwajać tak, że na kilku zeszła mi duża część płytki prawie na połowie długości, co bardzo wpłynęło na ich miękkość, a w praktyce wyginają się w każdą stronę. W związku z tym w tej chwili każdy lakier (lepiej jest oczywiście z piaskowymi) wytrzymuje maksymalnie dwa dni, a po tym czasie schodzi z końcówek tworząc nieestetyczne 1-2mm braki. I tu zaczyna mieć znaczenie ogromna zaleta Essie. Po nałożeniu jednej warstwy good to go moje paznokcie są wyraźnie wzmocnione i twardsze, dzięki czemu końcówki nie pracują, a lakier wytrzymuje nawet 5 dni, co jest wynikiem wręcz nieprawdopodobnym. W tym czasie kolor zdąża mi się znudzić oraz wytrzeć na końcach, ale nadal wygląda estetycznie i kolejne malowanie nie jest konieczne. 


Podsumowując, mimo wcześniejszych uprzedzeń serdecznie polecam Wam Essie good to go, jeśli macie słabe lub rozdwajające się paznokcie, w przeciwnym wypadku moim faworytem nadal jest Poshe.

Używacie top coat'ów? Jaki jest Waszym ulubieńcem?

czwartek, 14 sierpnia 2014

Mleczko do ciała od Le Petit Marseillais

Wpadłam w wir wakacji, ale powoli wychodzę więc witam ponownie!
Tęskniłam za Wami ;)

W komentarzach pod poprzednim postem o ulubieńcach wyraziłyście zainteresowanie balsamem od  Le Petit Marseillais, dlatego też od niego zaczynam. Recenzja będzie szybka i oczywiście pozytywna, więc idealnie pasuje na mały powrót ;)


Moje pierwsze mleczko od marki Le Petit Marseillais mam w wersji zielonej, czyli z olejem migdałowym i aloesem, ale w domu czeka na mnie kolejne opakowanie z paczki ambasadorskiej. Z tego co wiem, to ta wersja niestety nie jest jeszcze dostępna w Polsce.
Pierwszy punkt dla marki LPM za to, że poszczególne wersje produktów do ciała rzeczywiście różnią się składami, już od pierwszych miejsc, więc nie wybieramy produktu tylko po zapachu. Na plus zasługują też wygodne opakowanie z miłą dla oka szatą graficzną oraz cena 5€. Pozostałe wersje balsamu były w cenie około 3€, a w Polsce można je dostać za około 16zł.


Konsystencja produktu jest bardzo lekka, dzięki czemu mleczko świetnie się rozprowadza na ciele i jest bardzo wydajne. Aplikację umila również delikatny, uniwersalny jakby kwiatowy? zapach. Najważniejsze jest jednak samo działanie, a to zdecydowany plus tego produktu. Mleczko dobrze nawilża i bardzo szybko się wchłania zostawiając skórę po aplikacji suchą w dotyku i odżywioną. O ile zawsze wolałam gęste, treściwe masła, które zostają na skórze jeszcze długo po aplikacji, tak nie mogę nie docenić wygody i komfortu jaki zapewnia ten produkt zwłaszcza latem.
Jedyną wadą jaką zauważyłam, jest fakt, że trzeba uważać z jego ilością. Niestety nie można nałożyć go na ciało grubszą warstwą i poczekać do wchłonięcia, bo w między czasie zasycha na skórze i bardzo się roluje. Poz tym wad nie widzę i dla mnie jest to świetny produkt, właśnie w okresie letnim.

Mimo że marka Le Petit Marseillais weszła do Polski stosunkowo niedawno, to już wielokrotnie widziałam pozytywne opinie na temat mleczek z tej serii i sama dołączam do grona zadowolonych użytkowniczek.

A Wy używałyście już produktów LPM? Chętnie poczytam o Waszych wrażeniach! :)