wtorek, 10 listopada 2015

Jesienny Inglot 426

Uwielbiam szminki, zwłaszcza te z Golden Rose za ich jakość i cenę. Niestety gama kolorystyczna jest mocno ograniczona, więc ciągle szukam czegoś nowego. I w ten oto sposób trafiłam na przepiękną, iście jesienną pomadkę marki Inglot w kolorze 426.


Szminka pochodzi z kolekcji matowej, ma 4,5g i kosztuje 30zł. Poza nią dostępne jest 28 innych kolorów, w tym najnowsze z kolekcji Black Swan


Kolor jest obłędny! Kojarzy mi się z owocami lasu. Trochę w nim bordo, trochę fioletu i fuksji. Jest bardzo oryginalny i przyciąga uwagę, chociaż nie jest nietypowy, czy dziwny. Niestety kolor i niezła pigmentacja to jej jedyne zalety.
Kolejne zdjęcia są mocno podrasowane, żeby pokazać rzeczywisty kolor.


Szminka jest bardzo sucha i tępa w użyciu. Fatalnie się ją nakłada - w ogóle nie sunie po ustach i trzeba się sporo napracować, żeby ją w ogóle nałożyć, nie mówiąc już o tym, żeby zrobić to dobrze. Do tego podkreśla każdą nawet niewidoczną wcześniej suchą skórkę i sama nieznacznie wysusza. 


Trwałością też nie zachwyca. Pozostawiona sama sobie trzyma się nieźle, ale chętnie oznacza każdy kubek i dość nieestetycznie schodzi, rozprzestrzeniając się przy tym po całej okolicy ust. Nie raz zdarzyło mi się ją mieć pod czy nad wargami i sama nadal nie wiem jak to się stało ;)

Przy okazji widać mój najnowszy - zdecydowanie nieudany - eksperyment podkładowy...

Mimo wszystko kolor jest piękny więc polecam, chociaż łatwo z nią nie będzie ;) 
Dobrze też wygląda wklepana w niewielkiej ilości, dając efekt ust ubrudzonych owocami. 

A jak Wam się podoba? I co w ogóle myślicie o szminkach marki Inglot? W moim przypadku to druga i zdecydowanie ostatnia.
 

piątek, 6 listopada 2015

Szału nie ma czyli Zoeva En Taupe

No cześć!

Dawno mnie nie było, ale dziś nie o tym ;) 
To, co ściągnęło mnie na bloga to lekki foch na markę Zoeva. Po prostu muszę się wyżalić! ;)
Słowem wstępu - można pominąć: 
Absolutnie i bezwarunkowo uwielbiałam palety cieni tej marki. Moją pierwszą była Smoky, którą nadal uważam za najlepszą. Kolejne były - Naturally Yours oraz Rodeo Belle i obie bardzo lubię, chociaż tą pierwszą ze względu na uniwersalność bardziej. Dalej była Rose Golden, która z jednej strony jest piękna, z drugiej samodzielnie bezużyteczna. W między czasie odpuściłam sobie Cocoa Blend, bo kolory nie moje i matów mało. Ah! zapomniałam wspomnieć, że to, co najbardziej lubię w paletach Zoeva to maty. Cienie błyszczące czy opalizujące oczywiście są przepiękne, ale to na matach opiera się większość moich makijaży i to na nich zależy mi najbardziej. 
A teraz już wracam do tematu, czyli mojej opinii o najnowszym produkcie Zoeva - palecie En Taupe.
 

Zarówno zdjęcia palety jak i swatche marki Zoeva w sieci wyglądają niesamowicie i bardzo obiecująco. Tonacja utrzymana w przewodnim motywie taupe - przygaszone brązy, szarości, fiolety - piękne i nieoczywiste. 


W palecie znalazły się aż 4 cienie matowe, jeden mat z brokatem, 3 błyszczące i 2 opalizujące. Zestaw w sumie idealny. Problem zaczyna się jednak przy ich pigmentacji, a przy łączeniu i rozcieraniu wcale nie jest lepiej.


Stitch By Stitch - matowy beż, niezbyt jasny, dobrze napigmentowany, neutralny.


Handmade - piękny odcień pastelowej brzoskwini opalizujący na złoto. Jest nieźle napigmentowany, ale niezbyt intensywny. Najlepszy efekt daje przy bezpośrednim świetle, a o to na powiece zwykle niełatwo.


Gallery - fioletowo - szary mat, bardzo delikatny, na swatchu nałożony kilkoma warstwami.


Hour By Hour - kolejny delikatny mat, tym razem bardziej różowy i podobnie jak poprzednik nie grzeszy pigmentacją. Do swatchy również nałożyłam go kilkoma warstwami. 


Old Master - jeden z lepszych cieni w tej palecie. Zimny fiolet z złotymi drobinkami. Mocna pigmentacja, piękny kolor, a do tego świetnie współpracuje.


Spun Pearl - zupełnie nie mój odcień - zimny, srebrno - biały, błyszczący. Lekko się osypuje, a najlepiej wygląda po porządnym roztarciu.


Sheers & Voiles - kolejny piękny duochrom i jedno z większych rozczarowań. Cień jest cudowny - stare srebro opalizujące na róż, ale w praktyce jest tak delikatny, że ciężko nim uzyskać zadowalający efekt. W sumie jakikolwiek efekt. Do swatchy nakładałam go kilka razy, a bez dobrego światła i tak w ogóle go nie widać.


Outline - chyba najlepiej napigmentowany cień w całej palecie. Błyszczący brąz z odrobiną złotej poświaty. Można nim samym stworzyć prawie cały makijaż oka i w sumie w ten sposób sprawdza się najlepiej. Po złączeniu z innymi kolorami mocno się zatraca.


Wrapped in Silk - dla mnie to typowy błyszczący toupe. Podobnie jak poprzednikiem i nim można stworzyć cały makijaż oka, ale niestety jego pigmentacja jest słabsza i bardzo ginie przy rozcieraniu, nie wspominając o kontakcie z innym kolorem. Na zdjęciach jest nałożony kilka razy.


Exquisite - największe rozczarowanie En Taupe... Piękny matowy przybrudzony burgund, który ma żałosną pigmentację i zupełnie znika na powiece. Można go dokładać i dokładać, a po najmniejszym roztarciu i tak nie ma po nim śladu... Do swatchy nałożyłam kilka porządnych warstw.


Na zdjęciach chciałam Wam pokazać rzeczywiste kolory, więc większość cieni nałożona jest kilkoma warstwami, o czym wspomniałam wyżej. Nałożone na powiekę pędzlem mocno giną nawet przy mokrej bazie.


Podsumowując największym rozczarowaniem jest pigmentacja, ale to niestety nie koniec. Cienie utrzymane są w podobnej kolorystyce, co z jednej strony jest plusem, a z drugiem dużym problemem. Paleta używana solo mocno się zlewa. Po nałożeniu i roztarciu z kilku kolorów robi się jedna niewyraźna plama. Trochę mi tym przypomina Rose Golden. Obie palety są piękne, ale tylko jako dodatek do makijażu.

Na koniec chcę Wam pokazać małe porównanie z cieniami z palety Smoky. Do zdjęcia dorzuciłam widoczny niżej Dust & Memories oraz ucięty Smoku Wishes


Oba po jednej, bardzo delikatnej! warstwie obok intensywnie stopniowanego Exquisit. Jest różnica, prawda?

  
Rozumiem, że wielu osobom ta paleta bardzo się podoba i potrafię to zrozumieć, jeśli ktoś lubi delikatne dzienne makijaże, zwłaszcza jednym kolorem. Uważam jednak, że mocne kolory również pozawalają na stworzenie czegoś delikatnego, ale dają też możliwość zabawy kolorem. Natomiast te?, no cóż ;) 

A jakie jest Wasze zdanie na jej temat? Macie? Kusi? A może wolicie poprzedników? 

poniedziałek, 11 maja 2015

Etude House Baby Choux Base Peach & Mint

No cześć!

Śpieszę dziś z małym uzupełnieniem poprzedniego postu o moich ulubionych kosmetykach z filtrami. Zupełnie zapomniałam o jednym produkcie, który w sumie i tak zasługuje na indywidualny post więc oto jest. 


A dzisiejszym bohaterem jest baza pod makijaż koreańskiej marki Etude House Baby Choux Base, którą mam w dwóch z trzech dostępnych wersji kolorystycznych - Peach i Mint.
Na początek jednak kilka oficjalnych informacji.


Ogólne założenia są takie, że cera po użyciu tej bazy będzie nawilżona, wygładzona i rozświetlona, makijaż będzie utrzymywał się dłużej, do tego kolor będzie wyrównany, a toner zastąpiony. A to wszystko z filtrem SPF33 PA++. Brzmi świetnie! Dodatkowo do wyboru są 3 warianty kolorystyczne, przeznaczone do różnych typów i problemów cery.


To teraz kilka słów ode mnie, a na początek kwestie techniczne. Bazy dostępne są wyłącznie w sieci, głównie na ebay w cenie około 10 - 12$, ale można je również spotkać na Allegro w cenie 50zł za 35g produktu. 


Tubka i aplikator są bardzo praktyczne i wygodne, a do tego cieszą oko. Z opakowania natomiast można się dowiedzieć w sumie tylko tyle, że baza ważna jest 12 miesięcy od otwarcia oraz że opakowanie podlega recyklingowi ;) Dla producenta plus za zafoliowanie produktu, dzięki czemu wiemy, że nikt nam w niej nie grzebał*.


No to teraz kilka słów o samej bazie. 
To, co przede wszystkim mnie w niej zainteresowało, to kolor, krycie i realna szansa na wyrównanie kolorytu cery - wszystko na podstawie próbki. W rzeczywistości bazy mają sporą ilość białego pigmentu, dzięki czemu po nałożeniu na skórę zauważalnie działają i koloryt rzeczywiście jest wyrównany, zaczerwienienia zmniejszone, a ewentualne przebarwienia delikatnie rozjaśnione.


Na co dzień najczęściej używam wersji brzoskwiniowej, a po zieloną sięgam gdy moje zaczerwienienia są bardziej widoczne, ale z obu baz jestem równie zadowolona. Warto jednak zwrócić uwagę, że ich kolor jest bardzo jasny, przez co nie tylko wyrównują cerę, ale też delikatnie ją rozjaśniają, więc nie wiem, czy nie będzie z nimi problemu przy śniadych karnacjach lub latem. 


W kwestii pozostałych obietnic raczej nie mam wyrobionej opinii. Nie zauważyłam szczególnego nawilżenia, chociaż niwelują ewentualne ściągnięcie skóry. Niestety nie zwróciły też mojej uwagi na szczególne przedłużenie trwałości makijażu, ale na pewno go nie skracają. Natomiast wygładzenie rzeczywiście jest, a do tego delikatne krycie, więc na wierzch wystarczy lżejszy podkład, albo niejednokrotnie można zrezygnować z korektora. Jednak największy plus dostają za wysoki filtr.



Sama na te bazy trafiłam przez przypadek, ale jestem bardzo zadowolona, że kupiłam pełne opakowanie. Brzoskwiniowa wersja jest dla mnie idealna na co dzień. Lekko wyrównuje kolor, delikatnie kryje i rozświetla, a do tego ma sensowny filtr, więc nie muszę się przejmować co nakładam na wierzch.

Gorąco ją Wam polecam i przy okazji może podzielę się kilkoma próbkami. Jest ktoś zainteresowany wypróbowaniem jednej z tych baz? Dajcie znać w komentarzach :) Napiszcie też co myślicie o tego typu produktach pod kątem codziennego stosowania.

* Przy okazji przypomniał mi się koszmar z Natury! Przy kasie stał stand z maskarami nowej, taniej marki, która tam chyba powoli wchodzi. I pomysłowe panie znalazły fantastyczny sposób na klientki, które bez wątpienia otwierały tusze, żeby zobaczyć szczoteczkę. Rozwiązaniem okazało się otwarcie każdego rodzaju tuszu i wystawienie ich szczoteczek w pierwszym rzędzie. Wielki plus za pomysłowość, szkoda tylko, że nikt tych szczoteczek z tuszu nie wyczyścił i UWAGA! otwarte tusze leżały obok, zaklejone taśmą klejącą. Jest ktoś, kto wierzy, że nie spróbują ich potem sprzedać? ...

piątek, 8 maja 2015

Garść sprawdzonych produktów z filtrem

Miałam dokończyć serię o wieczornej pielęgnacji, ale wczorajsza ładna pogoda (pierwszy raz tej wiosny spędziłam cały dzień na dworze) skłoniła mnie do małej zmiany. W związku z coraz dłuższym dniem i coraz mocniejszym słońcem postanowiłam podzielić się z Wami kilkoma sprawdzonymi produktami z zakresu ochrony przeciwsłonecznej. Chociaż raz przed, a nie po sezonie ;)


Zacznę od podstawy, jaką jest klasyczny krem z filtrem. W mojej kosmetyczce na stałe zamieszkały dwa tego typu produkty, oba marki La Roche Posay. Więcej na ich temat pisałam tutaj, ale z przyjemnością przypomnę najważniejsze rzeczy. Przede wszystkim oba filtry są skuteczne i doskonałe dla cer tłustych i mieszanych. Oba są też matujące, ale XL bardziej, oba lekko bielą i nie tylko nie skracają trwałości makijażu, ale nawet ją przedłużają - oczywiście XL bardziej. Cena około 10€. 
Gorąco polecam chociaż je wypróbować, zwłaszcza wersje zielone, czyli matujące.


Kolejne produkty na które chcę zwrócić Waszą uwagę, to opcja dla wygodnych, czyli podkłady z filtrem. Wiem, że aktualnie SPF znajdziemy w co drugim podkładzie / kremie BB, ale sama nie każdemu ufam, dlatego przedstawiam Wam tylko sprawdzone i skuteczne propozycje. I tak pierwsza z nich to jak zawsze Shiseido, który zawiera SPF30, a do tego jest bardzo trwały, wodoodporny i lekki. Idealnie sprawdza się nie tylko na co dzień, ale też na basen czy plażę. Kolejna propozycja to coś bardziej dla cer suchych i normalnych, czyli krem CC od Clinique. W tym przypadku również mamy SPF30, ale sam krem jest bardzo nawilżający i łagodny dla cery, niestety kolory nie zachwycają - jest ciemny. Ostatnia opcja to ponownie coś dla cer tłustych i mieszanych, ale tym razem od Givenchy. Tym razem SPF jest mniejszy - 20, ale równie skuteczny co u poprzedników i świetnie się sprawdza wiosną czy w pochmurne dni. Jeśli chodzi o sam podkład, to można powiedzieć, że łączy cechy poprzedników. Z jednej strony jest bardzo trwały i lekko zastyga, a z drugiej lekko nawilża i nie jest taki suchy


Wersja ekonomiczna z mojej kosmetyczki to natomiast podkłady Astor i Bourjois z ochroną kolejno SPF20 i SPF15. Oba są dobrą opcją na co dzień, na przykład do pracy, ale sama rzadko po nie sięgam, więc nie powiem nic więcej ;)


Kolejny kosmetyk to natomiast coś specjalnego, czyli krem BB od Vichy, oczywiście dla cer tłustych. W tym przypadku filtr jest bardzo wysoki - SPF50, a kolor dość ciemny, więc najlepiej sprawdza się na plaży czy wakacjach. Poza wysoką ochroną Vichy zadbało też o niezłą trwałość i nietłuste wykończenie, za co ma ode mnie bardzo duży plus. Nie wiem niestety, czy jest on już dostępny w PL, ale cena we Francji oscylowała w okolicy 12€.


Na koniec chcę Wam jeszcze pokazać bardzo praktyczny gadżet z ebay, jakim jest rozświetlający krem / żel / sztyft pod oczy z filtrem SPF30 marki Etude House. Jest to bardzo fajne rozwiązanie, ponieważ zwykłych filtrów nigdy nie daję pod same oczy, a ten produkt sprawdza się w tej okolicy idealnie. Delikatnie rozświetla, chłodzi i chroni przed słońcem - jestem zachwycona! Zwłaszcza przy cenie wahającej się w okolicach 6-9$.

Oczywiście niektóre z tych produktów już dawno miały swoją premierę na blogu, dlatego też niektóre marki są podlinkowane i to do nich odsyłam tych, którzy chcą wiedzieć więcej :)
A tymczasem napiszcie w komentarzach czy używacie już filtrów i jakich oraz co było Waszym numerem jeden latem i czy do tego wrócicie?


środa, 6 maja 2015

3 kroki wieczornej pielęgnacji - część 2 - Oczyszczanie

Idąc za ciosem zapraszam na drugą część mojej codziennej wieczornej pielęgnacji, jaką jest oczyszczanie.
Ten etap jest dla mojej skóry najważniejszy i muszę poświęcić mu sporo czasu, inaczej szybko widać skutki zaniedbania ;) Moja cera jest mieszana, z reguły przetłuszczająca się, ale nie trudno o przesuszenie... W obecnej chwili jednak najbliżej jej do cery normalnej, a to wszystko dzięki dobrej pielęgnacji. Dziś jednak zapraszam tylko na krok 2, czyli oczyszczanie.


Już od prawie roku jestem posiadaczką szczoteczki Clarisonic Mia 2 i nie wyobrażam sobie oczyszczania twarzy bez niej. Nie twierdzę, że bez jej pomocy nie można się dobrze umyć, ale mimo wszystko widzę sporą różnicę z, a bez. Na ten temat mogłabym mówić godzinami, ale post o Mia jest już gotowy więc tym razem na tym skończę ;)


Jednak nie samą szczoteczką się kobieta myje! Żeby miało to sens, niezbędny jest też dobry żel, a takim na pewno mogę nazwać Effaclar marki LRP. Świetnie oczyszcza, nie podrażnia i jest nieprawdopodobnie wydajny! Czy wysusza? Może, ale czy jest ktoś, kto po umyciu twarzy nie stosuje żadnego kremu? Ok, mnie się zdarza, jeśli później nakładam kwas, ale nawet wtedy nie odczuwam dużego dyskomfortu związanego ze ściągnięciem albo przesuszeniem. 


W tym temacie nie mogłabym pominąć jeszcze jednego kroku jakim jest peeling, a produkty które mogę polecić to przede wszystkim czyścik Lush oraz pasta z Ziaja. Pierwszy z nich, to taki porządny zdzierak z grubymi drobinkami węgla, natomiast rodzima Ziaja to raczej dzienniak. Oba produkty są zupełnie różne, ale przy regularnym stosowaniu, nawet 2 razy w tygodniu, sprawiają, że skóra jest świeża i świetnie się prezentuje. 


Ostatni produkt jaki chciałam Wam zaprezentować to tonik, a konkretnie kolejny produkt z Ziaja z serii oczyszczającej. Przemycie twarzy produktem z odrobiną kwasów daje mi poczucie pełnej czystości oraz pomaga w utrzymaniu mojej cery w ryzach. Jeśli jednak lubicie lub szukacie tego typu produktów, to bardziej polecam Płyn bakteriostatyczny od Pharmaceris z serii T. Moja nowa butelka już czeka w zapasach ;)


Jak widzicie przykładam sporą uwagę do dokładnego oczyszczania mojej cery, ale w praktyce tylko podobny zestaw pomaga mi cieszyć się prawie normalną skórą z niedoskonałościami, ale bez niespodzianek. 

Znacie któryś z tych produktów? Podzielcie się proszę swoją opinią na ich temat w komentarzach :)

poniedziałek, 4 maja 2015

3 kroki wieczornej pielęgnacji - część 1 - Demakijaż

Do tego postu zabierałam się od bardzo, bardzo dawna i po prostu nigdy mi się go pisać nie chciało ;) ale teraz przyszła wiosna i udaję, że mam dużo energii, więc oto jest! Długo odkładany post o mojej codziennej wieczornej pielęgnacji, którą dzielę na 3 główne części:
1. demakijaż,
2. oczyszczanie,
3. pielęgnacja.
Dziś natomiast zapraszam Was na prezentację kosmetyków przeznaczonych wyłącznie do demakijażu, czyli część pierwszą.

Zdjęcia są trochę podkręcone, bo mogłam je zrobić dopiero po 18...

Moją wieczorną pielęgnację najczęściej zaczynam właśnie od demakijażu, przy którym skupiam się przede wszystkim na oczach - rzęsy i kreska - oraz twarzy, ponieważ obecnie cały czas używam podkładu wodoodpornego. I tak od dawna moimi ulubieńcami w pierwszym etapie demakijażu są olejki - aktualnie nadal Kiko - który najpierw rozprowadzam dłoniami na całej twarzy zaczynając od oczu, a następnie zmywam go mokrym ręczniczkiem. Więcej o samym olejku pisałam już tutaj.


Najczęściej zmywanie makijażu dziennego kończę na samym olejku, jednak czasami potrzebuję czegoś ekstra. W przypadku trwałych tuszy, czy też grubych kresek niezawodna okazała się dwófazówka z Garnier, która jest ze mną już od dobrych 3 lat i nadal nie szukam niczego innego. Płyn świetnie domywa resztki bardziej trwałych kosmetyków, a przy tym jest delikatny i nie pozostawia trudnej do usunięcia tłustej warstwy w okolicach oczu.


Ostatnim kosmetykiem jaki chcę Wam pokazać jest natomiast popularny ostatnio płyn micelarny, którego używam w zastępstwie toniku, lub jako wykończenie demakijażu na wyjazdach. W swoim życiu przetestowałam tylko kilka miceli, ale bezkonkurencyjnym ulubieńcem są dla mnie ten z Loreal, na równi z Bourjois. Oba ładnie domywają resztki kolorówki, nie podrażniają, dobrze odświeżają skórę i są niedrogie. W moim subiektywnym rankingu oba stoją też wyżej niż Bioderma, która zostawia u mnie wrażenie suchości na oczach. 


Na dziś to tyle! 

Ciekawa jestem, jak wygląda Wasz demakijaż, ale na razie bez wspominania o dalszych krokach ;) koniecznie napiszcie w komentarzach czy stawiacie na mleczka / micele czy produkty do użycia z wodą :)

i na koniec bonusik - mój nowy pomocnik ;)


sobota, 2 maja 2015

Makeup Revolution Naked Underneath w kilku słowach i zdjęciach

W ciągu ostatnich kilku miesięcy powróciło moje zainteresowanie makijażem oczu, co zaowocowało kilkoma nowościami, a dziś przedstawię Wam jedną z nich. 


Jedną z najnowszych palet Makeup Revolution Naked Underneath kupiłam głównie ze względu na dwa cienie, które niestety w praktyce wyglądają zupełnie inaczej niż na zdjęciach w sieci. Aczkolwiek w tym przypadku muszę zacząć od opakowania, które ozdobione jest sztucznym włochatym futerkiem z niby - kryształowym sercem... Nie wiem, czy może się to podobać. Mnie nie porywa, ale szczególnie też nie zniechęca. Poza tym tworzywo jest niezłej jakości, z mocnym zamknięciem i dużym lusterkiem w środku. 


Dostać ją możecie oczywiście tylko w sieci, a cena to zawrotne 39,90zł za 16 cieni, wśród których znajdziemy nie - suche maty, mat z brokatem i błyszczące bardziej - satyny - niż - perły.


Kolory zebrane w palecie ładnie się ze sobą łączą, ale niestety nie ma tu żadnego wyjątkowego odcienia, którego nie można by dostać nigdzie indziej. Z pigmentacją natomiast jest różnie. Niektóre kolory są naprawdę dobre, za to inne (jak Attention czy Seeking) pozostawiają wiele do życzenia. 


Na współpracę również nie narzekam. Cienie dobrze się rozcierają, ale niestety troszkę osypują. 
A teraz zapraszam na zbliżenia poszczególnych cieni :)

Górny rząd

Środkowy rząd

Dolny rząd
Podsumowując: paleta jest niezłym materiałem na dzienne zwyklaki w bardzo przyjemnej cenie. Szału nie ma, oryginalności też, ale na poprawność i jakość narzekać nie mogę :) 
Opakowanie przemilczę ;)

A jak Wam się podoba ta paleta? Napiszcie, która Wam podoba się najbardziej :)